Tottenham Hotspur to klub z blisko 150-letnią tradycją, mający na swoim koncie naprawdę spore sukcesy i... będący od dłuższego czasu celem docinek ze strony fanów innych klubów, zgodnie z zasadą "jak nie idzie, to nie idzie". Londyńskie "Koguty" swoje ostatnie istotniejsze trofeum zdobyły w 2008 roku - i był to wówczas Puchar Ligi Angielskiej. Od tego czasu niezależnie od tego, jak zawodnicy Tottenhamu by się nie starali, klubowa gablota nie doczekała się kolejnego znaczącego pucharu, bo trudno za taki uznać wywalczony w 2019 roku na czysto towarzyskim turnieju Audi Cup. Do ekipy z stolicy Zjednoczonego Królestwa przylgnęła łatka "przeklętego" klubu - "Spurs" w 2009 nie powtórzyli swojego sukcesu w EFL Cup, ulegając w finale Manchesterowi United, a smaku klęski musieli zaznać w przypadku wspomnianych zmagań również w 2015 i 2021 roku. W 2019 r. spadł na nich najboleśniejszy cios - przegrana z Liverpoolem w finale Ligi Mistrzów, kiedy to przeciwko nim już w 2. minucie odgwizdano karnego, którego bezwzględnie wykorzystał Mohamed Salah, a dzieła zniszczenia dopełnił Divock Origi w 87. minucie. Wiele lat i nic. Harry Kane musiał odejść z Tottenhamu, by cieszyć się z poważnego trofeum W międzyczasie "Kogutom" co rusz uciekało mistrzostwo Anglii - trzykrotnie trafiali na podium w Premier League, a raz, w 2017 roku, zostali wicemistrzami, ulegając Chelsea o dokładnie siedem punktów. Z tym wszystkim wiąże się jeszcze jedna interesująca historia - "klątwa Harry'ego Kane'a". Ta funkcjonowała w zasadzie równolegle do tej klubowej - Kane, wyśmienity napastnik o piłkarskich walorach daleko wykraczających poza funkcję typowej "dziewiątki", kilkukrotny król strzelców PL i człowiek o sukcesach również na polu reprezentacyjnym, przez lata nie był w stanie podnieść w górę żadnego poważnego pucharu. Zła passa została przerwana dopiero po tym, jak... opuścił Tottenham, choć i tak napastnik musiał jeszcze chwilę odczekać na sukces. Dopiero w swoim drugim sezonie w Bayernie Monachium cieszył się z mistrzostwa Niemiec, ale najważniejsze było dla niego to, że przebił w końcu swoistą barierę. To już pewne, ujawniono ws. składu reprezentacji Polski. Kluczowa decyzja Probierza Legendarna siódemka, pechowa siódemka. Piłkarska mizeria po odejściu Ronaldo Będąc na angielskim poletku nie sposób wspomnieć - mówiąc z przekąsem - o tajnikach numerologii. Te przenoszą nas do Manchesteru United, w którym legendarny numer 7 na koszulce od pewnego momentu okazał się brzemieniem nie do wytrzymania dla rozlicznych piłkarzy. Siódemka przynależała do licznych legend "Czerwonych Diabłów" - poczynając od chociażby George'a Besta, przez Bryana Robsona, po Davida Beckhama i w końcu Cristiano Ronaldo. Kiedy Portugalczyk jednak zamienił Old Trafford na Santiago Bernabeu swoista magia uleciała - każdy kolejny gracz, który nosił opisywany numer, popadał w sportowy marazm lub co najwyżej przeciętność. Po Ronaldo numer 7 otrzymał Michael Owen, który - co należy jasno stwierdzić - był już u schyłku swojej kariery i mimo lepszych momentów, takich jak zdobycie zwycięskiej bramki w derbach Manchesteru w 2009 roku, był raczej cieniem swej dawnej wielkości. Następny w kolejce był Antonio Valencia, który został niejako nagrodzony zmianą numeru w dowód uznania za udaną kampanię 2011/2012 - i momentalnie obniżył on loty, bardzo prędko wracając do swojej ulubionej 25, która po prostu mniej mu ciążyła. Angel Di Maria? Błyskawiczna "kariera" na Old Trafford i odejście z klubu w atmosferze niechęci. Memphis Depay? Nigdy nie spełnił pokładanych w nim nadziei, podobnie jak potem Alexis Sanchez, który jednak do MU trafiał już jako więcej niż uznana gwiazda. Z tego grona najmocniej wyróżnił się Edinson Cavani, który pierwszy sezon przy Sir Matt Busby Way miał całkiem niezły (17 trafień), ale z biegiem czasu było tylko gorzej. Ostatecznie 7 trafiła potem do Masona Mounta, którego zaczęły nękać już naprawdę licznie kontuzje. No i w międzyczasie - po Cavanim, a przed Mountem, "siódemką" został ponownie Cristiano Ronaldo, który bez dwóch zdań liderował "Czerwonym Diabłom", ale który opuścił ostatecznie klub na przełomie 2022 i 2023 roku w atmosferze wielkiego konfliktu z Erikiem ten Hagiem i... być może nie tylko. Fenomen "pechowej siódemki" w United trwa jednak relatywnie krótko - przynajmniej w porównaniu z innymi futbolowymi klątwami. Na polu piłki reprezentacyjnej warto tu zerknąć na dzieje mistrzostw Europy. Real chce transferowego hitu, potężny cios w Barcelonę. W Hiszpanii wieszczą sensację Jak pech, to pech... gospodarzy. Na Euro wciąż brak przełamania Początkowo w Euro to gospodarze okazywali się z reguły najmocniejsi - w trakcie drugiej edycji, w 1964 roku, na własnym terenie triumfowali Hiszpanie, a cztery lata później zrobili to też Włosi. Sprawa jednak wkrótce zaczęła wyglądać zgoła inaczej, a ostatni przypadek, w którym to organizatorzy turnieju sięgali po złoto, miał miejsce w 1984 roku, kiedy to z pucharu cieszyli się Francuzi grający pod wodzą Michela Platiniego. Od tamtego momentu żaden gospodarz nie stanął podczas ME na najwyższym stopniu podium - chyba, że zaliczymy tu przypadek Italii, która wygrała w 2021 r., a wówczas w gronie wykorzystanych na Euro stadionów, było rzymskie Stadio Olimpico. Formalnie jednak nie było głównego organizatora zmagań. Tym samym swoista klątwa może tu wygasnąć najwcześniej po 44 latach - w 2028 trofeum musiałaby jednak otrzymać któraś z brytyjskich ekip lub zespół Irlandii. "Klątwa Beli Guttmanna" wciąż ciąży nad Benficą Absolutnie jednym z najsłynniejszych, jeśli nie najsłynniejszym piłkarskim przekleństwem, jest to związane z postacią Beli Guttmanna. Był to węgierski piłkarz żydowskiego pochodzenia, który po odwieszeniu butów na kołek odnosił też liczne sukcesy jako szkoleniowiec. Szczególnie dobrze szło mu podczas trenowania lizbońskiej Benfiki, z którą m.in. dwukrotnie wygrał Puchar Europy, triumfując w finałach kolejno nad FC Barcelona i Realem Madryt. Wedle znanej opowieści w 1962 roku, po zgarnięciu drugiego wspominanego trofeum, miał udać się do zarządu "Orłów" z prośbą o podwyżkę. Gdy usłyszał odpowiedź odmowną, miał rzucić: Dziś w ogóle podważane jest to, że Guttmann naprawdę użył wówczas takich słów, niemniej klub ze stolicy Portugalii od tego czasu wystąpił w pięciu finałach Pucharu Europy (1963, 1965, 1968, 1988, 1990) i każdorazowo ponosił klęskę. Co ciekawe, gdyby uznać, że faktycznie Guttmann przeklął "Orły", to oznaczałoby to, że... użył swoistego miecza obosiecznego, bo wrócił on za klubowy ster w sezonie 65/66 i w PE odpadł na poziomie ćwierćfinału, choć wcześniej np. jego podopieczni potrafili błyszczeć i rozbić w eliminacyjnym dwumeczu luksemburski Stade Dudelange aż 18:0, co nawet patrząc na różnicę klas między rywalami robi wielkie wrażenie. Będzie jeszcze sporo okazji do 2062 roku by się przekonać, czy Benfica zdoła przerwać rzekomą klątwę...