Choć każdy z obecnych na stadionie przy Łazienkowskiej wiedział, że Legia jest w tragicznej formie i w teorii nie ma szans wygrać z zespołem, który niedawno dwa razy ograł lidera Serie A, to jednak jadąc na mecz łudzono się, że może jednak stawka, rywal, prestiż rozgrywek, czy premie pieniężne, spowodują, że piłkarze wzniosą się na wyżyny swoich możliwości i po raz kolejny zadziwią Europę. Złudzeń pozbyliśmy się jednak wyjątkowo szybko. Po niezłym początku i kilku dobrze zapowiadających się akcjach, rozgrzanych z emocji, w ten mroźny wieczór, kibiców ochłodził zimny prysznic, w postaci gola dla gości. Takiego klasycznego, typowego dla Legii w tym sezonie. Podobnego do bramki straconej w niedzielę w spotkaniu z Cracovią, gdzie po dobrym początku Legia dostała "gong", po którym już się nie podniosła. Już w 17. min niezrozumiały błąd popełnił najmłodszy z legionistów, Maik Nawrocki. Zamiast piłkę przyjąć i oddać do Artura Boruca, ten atakowany przez Zielimchana Bakajewa postanowił jednak zagrać "na raz" i się pomylił. Piłkę kopnął za lekko i Rosjanin dopadł do niej i strzelił obok bramkarza Legii. Komedia w pierwszej połowie No i powtórzyło się to, co we wielu poprzednich meczach mistrza Polski. Stracony gol zupełnie podciął mu skrzydła i gra siadła. Potem było, jak zawsze. Można powiedzieć - nowa, legijna klasyka. Jak wyglądała ta "klasyczna" Legia po stracie bramki? "Najszybszy piłkarz Europy" według prezesa Dariusza Mioduskiego, czyli Lirim Kastrati, przegrywał kolejne pojedynki biegowe z Ayrtonem. Jego chyba jednak właściciel Legii nie wliczał do swojej klasyfikacji, bo to w końcu Brazylijczyk. Albo taki obrazek: Josue wykonuje rzut rożny, jak zwykle za krótko, a w tym czasie najgroźniejszy - w teorii - napastnik jego drużyny Mahir Emreli wiąże buta. Albo piękny strzał Josue z czuba prosto w bramkarza. Nawiązaniem do meczu z Cracovią były też wyjścia do kontrataków. Z piłką środkiem biegł Bartosz Slisz, ale Kastartiemu nigdzie się akurat nie spieszyło, podobnie jak innym legionistom. Slisz stracił piłkę, sfrustrowany sfaulował rywala i obejrzał żółtą kartkę. Kto chce się pośmiać ze słabości mistrzów Polski może sobie puścić powtórkę pierwszej połowy meczu ze Spartakiem. Ubaw gwarantowany. A Rosjanie? Nie pokazali nic wielkiego. Gdyby Legia zagrała tak, jak za kadencji Czesława Michniewicza, czyli mądrze w obronie i z odpowiednim zaangażowaniem w kontratakach, to pewnie by wygrała. Na tle "zabawnych" futbolistów z Łazienkowskiej nie zaprezentowali nic wielkiego. W sumie jednak nie musieli, bo niemal od początku mogli cieszyć się korzystnym dla nich wynikiem. Nie chcieli "marchewki" Jak zwykle najlepsi byli kibice, choć ze względu na polityczny oddźwięk spotkania, kilka razy ich mocno poniosło. Obrażanie Rosji, jej prezydenta, Spartaka i jego polskich "zgód" z Poznania i Gdyni, to były jednak tylko przerywniki między głośnym, nieustannym i żywiołowym dopingiem. Nie niósł on jednak piłkarzy, do czego też już wszyscy przychodzący na Łazienkowską w ostatnich miesiącach, zdążyli się już przyzwyczaić. Niestety zapowiadana "wojna", miała miejsce tylko w okrzykach kibiców. Zapowiadanej determinacji, "jeżdżenia na tyłkach", ambicji i walki, na boisku nie było wcale. Nie podziałała też zapowiadana przez Mioduskiego "marchewka", czyli 15. proc. kwoty za awans do podziału na zespół. Gdyby Legia weszła do 1/16 ten procent wynosiłby ok. miliona złotych. Niezłe pieniądze. Zostały jednak w kieszeni właściciela klubu, który uśmiechnięty od ucha do ucha, za swą liczną męską świtą, na stadion niespiesznie wkroczył dokładnie dwie minuty przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Razem z dyrektorem sportowym Radosławem Kucharskim mogli wspólnie podziwiać "popisy" wyskautowanych przez nich ostatnio gwiazdorów. Wybijał się wśród nich Kastrati, który nie umiał ani celnie dośrodkować, ani dobrze uderzyć, ani podać. Po boisku biegali też inni - Mattias Johansson, Yuri Ribeiro, Josue, Mahir Emreli, a po przerwie także Ihor Charatin. No i jeszcze Nawrocki, ale jego chciał akurat Michniewicz i tu duet rządzący Legią mógł w 17. min mógł poczuć satysfakcję, że to właśnie jemu przytrafił się taki błąd. W 72. min Marek Gołębiewski postawił wszystko na jedną kartę. Na boisku pojawili się dwaj napastnicy - w miejsce Emrelego i Andre Martinsa weszli Szymon Włodarczyk i Tomas Pekhart. I niewiele brakowało, żeby ten ruch okazał się skuteczny, bo obaj mieli swoje sytuacje. Nie wykorzystali ich jednak, a pudło Pekharta, który w 84. z bliska trafił w poprzeczkę, powinno nawiedzać go w koszmarnych snach. Tak się tylko wydawało, bo Czech przeżył jeszcze większy koszmar. W 96. min wykonywał rzut karny, po faulu na Lopesie. Strzelił jednak fatalnie i jego uderzenie obronił Aleksandr Selichow. Takim koszmarnym snem był w ogóle cały ten mecz. Na dodatek nie w ciepłym łóżku, ale na mrozie, który z każdą minutą dokuczał coraz bardziej. Są jednak i pozytywne wiadomości. Pani podająca napoje dziennikarzom zauważyła, że ciepłej wody na herbatę w termosie starczyło nie dla wszystkich chętnych. Obiecała, że jeśli nadal będzie zimno to termosy mają być dwa!