Pamiętam, jak kilka dobrych lat temu zadzwonił do mnie kolega. Powiedział, że chce opowiedzieć mi ciekawą historię. Zamieniłem się w słuch. Streszczając tę opowieść: kolega był w Hiszpanii na wakacjach, szedł ulicą i zobaczył piękną dziewczynę. On spojrzał na nią, ona odwzajemniła spojrzenie. I w tym momencie głos się koledze zawiesił. Przynajmniej tak myślałem. - I co dalej? Podszedłeś? Zagaiłeś? Umówiłeś się na randkę? - zacząłem dopytywać, czekając na puentę. - Nie, po prostu się minęliśmy. Nie próbowałem podjąć rozmowy, bo nie mówię w żadnym obcym języku - wyznał kolega. Dlaczego przytaczam tę absurdalną rozmowę? Bo Legia była w czwartek mniej więcej tak samo blisko wygranej z Napoli, jak mój kolega blisko randki z tamtą nieznajomą. Legia - Napoli. "Zespół z Neapolu podszedł do meczu poważnie" Kolejne spotkania mistrza Polski na europejskiej scenie niestety tylko potwierdzają to, o czym wszyscy wiedzą, ale nie wszyscy jeszcze mają odwagę o tym mówić: awans do fazy grupowej i wygrane ze Spartakiem i Leicester City w pierwszych dwóch kolejkach to przede wszystkim efekt wielkiego szczęścia, które uśmiechnęło się do warszawskiej drużyny. Pod względem gry, to te wygrane mecze niewiele się różniły od tych obu przegranych z Napoli. Legia za każdym razem była spychana do defensywy i wykorzystywała jedną nadarzającą się okazję. W czwartek to nie wystarczyło, bo zespół z Neapolu - mimo że nie grał w najsilniejszym składzie - podszedł do meczu poważnie. Trenerowi Luciano Spallettiemu i jego podopiecznym po prostu bardzo zależało na wygranej. Niekoniecznie można to samo powiedzieć na przykład o Leicester, ale nikt nie przyjmował tego do wiadomości. Na mistrza Polski wystarczają rezerwowi z tak mocnych klubów. To z kolei świadczy o poziomie siły i potencjale warszawskiej drużyny, zwłaszcza jej nowych nabytków - niewiele dobrej jakości dają drużynie w starciu z mocnymi rywalami, nie potrafią wykrzesać z siebie nic, żeby wygrywać w lidze. Mówi się, że Legia ma najmocniejszy skład, ale na to twierdzenie nie widać dowodów. Największym szczęściarzem jest w tej sytuacji trener Marek Gołębiewski. Wydaje mi się, że on sam jeszcze nie do końca wierzy w to co się stało, jeszcze ociera oczy ze zdumienia: jeszcze dwa tygodnie temu prowadził trzecioligowe (de facto czwartoligowe) rezerwy Legii w derbowym starciu z Ursusem Warszawa, wczoraj zaś siedział na trenerskiej ławce przy Łazienkowskiej. Za chwilę sen się skończy, zaczną się spekulacje na temat jego przyszłości w pracy z pierwszą drużyną. W zasadzie jest on na przegranej pozycji, bo pewnie najpóźniej w grudniu słuch po nim zaginie. Ale jest jedna rzecz, którą mógłby zrobić teraz, żeby wyjść z tej sytuacji z twarzą, zostać zapamiętanym, a nawet zyskać szacunek w środowisku. Mógłby uprzedzić ruch i złożyć dymisję tłumacząc, że nie widzi szans na rozwój w tym klubie. Takiego psikusa jeszcze nikt Legii nie sprawił. A niestety na taki cios osoby decyzyjne w tym klubie zasługują. Może wtedy by się obudzili i poszli po rozum do głowy. Jeśli ktoś nie wstanie i nie tupnie nogą na tak złe i nieperspektywiczne zarządzanie, to Legia pogrąży w jeszcze większym marazmie. Dariusz Dziekanowski