Maciej Słomiński, Interia: Villarreal zagra z Manchesterem United w finale Ligi Europy, 26 maja, ale to nie pierwsza wizyta "Żółtej Łodzi Podwodnej" w Gdańsku. Lechia zagrała z Villareal towarzysko 31 lipca 2010 r. Marko Bajić, były zawodnik m.in. Lechii Gdańsk i Górnika Zabrze: - Pamiętam ten mecz bardzo dobrze. Piękny, słoneczny dzień, mecz o godz. 20 przy sztucznych światłach, zagraliśmy dobre spotkanie z wyżej notowanym rywalem i zremisowaliśmy zasłużenie 1-1. Pan zagrał tak dobrze, że po spotkaniu trener Villarreal Juan Garrido chciał pana zabrać do Hiszpanii. - Dobrze się wtedy czułem, ale to była zwykła kurtuazja. Stałem w tłumie podczas konferencji prasowej po meczu w małej salce na starym stadionie przy Traugutta. Jeden z dziennikarzy zapytał trenera Villarreal, czy któryś z piłkarzy Lechii nadawałby się do ligi hiszpańskiej, na co Garrido wskazał na mnie: "o tego tutaj bym wziął, zagrał świetny mecz". Na co nasz trener Tomasz Kafarski odparował: "Niestety, Marko nie jest na sprzedaż!". Nie pozostałem dłużny i odparłem, że nigdzie nie odchodzę, bo dobrze mi w Lechii (śmiech). Fajne wspomnienia. Nie było obaw, że mecz z Villarreal zakończy się kompromitacją Lechii? Kilka lat później do Gdańska przyjechała Barcelona i zapowiadało się na pogrom, tymczasem skończyło się remisem 2-2. - Dla mnie to był mecz jak każdy inny. Pamiętam, że dzień wcześniej spał u mnie łotewski skrzydłowy Lechii, Ivans Lukjanovs. Może miał remont w domu? Od rana pilnował, ile gramów czego zjadł, pił specjalną herbatę, nosił specjalne spodnie kompresyjne, koncentrował się. Patrzyłem na niego jak na wariata. "Co ty wyprawiasz?" - spytałem. Zjadłem hot-doga i gramy. Już na rozgrzewce czułem, że będzie dobrze. Byliśmy wtedy mocni, nie baliśmy się, mieliśmy plan na ten mecz, każdy wiedział, co ma robić. Ja po obozie przygotowawczym czułem się jak Terminator. Było bardzo ciężko, ale wierzę w pracę, która przynosi efekty. Gdzie był ten obóz? - Nie było więzienia, więc to nie były Wronki. Chyba Grodzisk Wielkopolski. Dwa-trzy mocne treningi dziennie. Wykonaliśmy dużą pracę z trenerami Tomaszem Kafarskim i Markiem Szutowiczem. Ten drugi ostatnio poważnie zachorował. - Słyszałem, bardzo mi przykro z tego powodu. "Szuto" musi walczyć, dużo o nim myślę, życzę mu, żeby wrócił do zdrowia. Pamiętam jak kiedyś, nazajutrz po operacji ścięgna Achillesa, przyszedł do szatni, zaczął robić pompki. Mówił, że mięśnie muszą pracować cały czas. Jest silny, wierzę że z Bożą pomocą da radę. Nie ma innej opcji. 30 maja na stadionie przy Traugutta 29 będzie rozegrany mecz charytatywny dla Marka Szutowicza. - Sprawdźmy, ile to jest z Monachium. 1100 km. Może bym przyjechał? Chyba lepiej przylecieć, znacznie szybciej. - Człowieku, ja nie latam! Pisali o mnie, że jestem serbskim Dennisem Bergkampem. Niedawno poleciałem z żoną na Kretę z Belgradu, całą drogę trzymała mnie za rękę, ale nigdy więcej! Wiem, że to irracjonalny strach, ale to dla mnie bardzo trudne. No tak, przepraszam, że poruszyłem ten temat. Wyleciało mi z głowy. - Gdy kiedyś zimą Lechia pojechała na obóz do Antalyi, ja zabrałem ze sobą do Belgradu na święta sprzęt treningowy. Piłki, znaczniki i całą resztę. Przejechałem kilka tysięcy kilometrów, po drodze wypiłem chyba 18 energetyków. Po drodze do Turcji, gdzieś w Bułgarii, zabłądziłem, rozładował się telefon i wylądowałem w środku lasu. Ale wtedy przynajmniej wyspałem się za wszystkie czasy. Strach przed lataniem ma rodowód piłkarski. - Lecieliśmy do Wilna na mecz sparingowy z Żalgirisem. Samolot wariował w powietrzu, turbulencje góra-dół. Bałem się jak diabli. Patrzę w bok, a tam bramkarz Małkowski, wielki chłop, modli się, obok Surma, to samo. Cudem wylądowaliśmy, błagałem kierownika, żeby mnie wziął z powrotem do Gdańska autem. Niestety, powrót znów samolotem. Na lotnisku w Gdańsku alarm bombowy. Tego już było za wiele! Abdou Razack Traore to był najlepszy piłkarz, z którym grał pan w Lechii? - Jak przyjechał na testy nie pokazał nic specjalnego. Słyszałem, że specjalnie nie podawaliście do niego. - Nie, to niemożliwe, my jesteśmy dobre chłopaki! Najlepszy bez wątpienia był Piotr Wiśniewski. Miał wszystko, niski, ale silny, drybling w obie strony. Gdy był w formie i zdrowy, to prawdziwa rakieta. Gdyby nie kontuzje, nie grałby w Lechii, a za granicą. Wydaje się, że on jest zadowolony ze swej kariery. - On bardzo lubił Lechię. Słyszałem, że wciąż pracuje w klubie. Tak powinno być. Drugi, który kochał Lechię to Marcin Pietrowski, ale jego z kolei nie lubili kibice. Nie rozumiałem tego. Najlepszy pana okres w Lechii to kadencja trenera Kafarskiego. - Różnie było między nami. Kiedyś, wchodząc na zmianę w meczu z Jagiellonią, usłyszałem, że to moja ostatnia szansa. Na szczęście strzeliłem bramkę. Dziś to rozumiem, trener musi taki być, to on jest szefem. Podobało mi się, że "Kafar" chciał osiągnąć sukces poprzez ładną grę, wygraliśmy z Legią 3-0 na wyjeździe, było sporo dobrych meczów. Pięknie grać w polskiej lidze to duży "challange", lubię takie sytuacje. Potem, gdy trener odszedł, nie miałem już takiej przyjemności z gry. Na pewno wpływ miały na to kontuzje. Tak jak "Wiśnię" dopadły pana kłopoty zdrowotne. - Wielokrotnie mówiłem, że moje kolana zostały w Serbii. Dochodzenie do siebie do kontuzji to była najtrudniejsza walka. Walka z samym sobą. Patrzyłem na trening, że koledzy z drużyny są coraz lepsi, a ja stałem z boku i nic nie mogłem zrobić. Słabe uczucie. Po Kafarskim przyszedł trener Paweł Janas, były selekcjoner. Młodzież mówiła, że nie do końca ogarniał, a kapitan Łukasz Surma mówił, że taki właśnie musi być trener. - Zgadzam się z Łukaszem. Janas prezentował stary styl, "old school", ale nawet ze 100 metrów wszystko dokładnie widział. Nie zamierzałem dyskutować z jego doświadczeniem, z sukcesami które odniósł na boisku. Trener mnie lubił. Także za to, że oszukiwałem na treningu. Jak to? - Gdy biegaliśmy omijałem słupek nie z tej strony, żeby skrócić sobie drogę. "Ty jesteś szalony, ale sprytny, takich też potrzebujemy" - mówił Janas. Zdążył pan zagrać w Lechii na dwóch stadionach - starym we Wrzeszczu i nowym na Letnicy. Jak wypada porównanie? - O wiele lepiej wspominam ten stary. Tam czuć było historię, czuliśmy obecność kibiców. Obiekt na Letnicy jest o wiele za duży, rzadko na nim trenowaliśmy, nie czuliśmy odległości, nie było jak w domu. Czym się dziś pan zajmuje? - Przyjaciel ściągnął mnie do swojej firmy pod Monachium. Zajmujemy się produkcją aparatów do masażu. Bardzo tęsknię za rodziną, za żoną i córką, które są w Belgradzie. Ciągnie pana do domu? - Takie życie, to nie życie. Jestem tu już 3,5 roku. Chcę wrócić i nie ruszać się z Belgradu do końca moich dni. To bardzo fajne miasto, jest wszystko czego potrzeba do szczęścia. Zapraszam wszystkich. Mówiłem o rodzinie, ale brakuje mi chłopaków z Lechii i z Gdańska, oni też byli dla mnie jak rodzina. Krzysztof Bąk miał taką nieformalną rolę, że zajmował się wami, obcokrajowcami. - Nie tylko, to dobry człowiek obojętnie czy dla Polaków, czy dla obcych. Faktem jest, że bardzo zajął się na początku Deleu, który nie miał łatwego startu, nie mówił po polsku ani po angielsku. Z "Bączkiem" mam największy kontakt z tamtej drużyny, czasem wysyłamy do siebie SMS-y. Będzie pan oglądał finał Ligi Europy? Mecz Man Utd - Villareal już w środę w Gdańsku. - Kibicuję Manchesterowi United, żeby się odbudował. W lidze zajął drugie miejsce, dla nich sezon bez trofeum jest stracony. Trzymam kciuki za "Czerwone Diabły", bo wiem, że ich kibicem jest Rafał Janicki, niegdyś piłkarz Lechii, dziś Podbeskidzia. Wygrana United sprawi "Kazkowi" radość. Villareal ma dobrego trenera, Unaia Emery’ego. Prawie tak dobrego jak tego, który chciał mnie zabrać do Hiszpanii 11 lat temu, żebym zastąpił Santiego Cazorlę (śmiech). Cieszę się, że wracają na trybuny kibice. Mecz bez fanów jest jak seks bez żony! Żałuje pan czegoś? - Może gdybym był bardziej poważny zrobiłbym większą karierę? W Polsce wciąż byłem dużym dzieckiem. No, ale gdybym się zmienił to nie byłbym ja. Maciej Słomiński