W każdym z nich i na wszystkich ulicach i stacjach metra od centrum do Allianz Arena jest żółto. Morze kibiców w żółtych koszulkach wylewa się z pociągów i ciągnie w stronę stadionu, okupuje sklepy i hotele. - Cały stadion będzie żółty - mówi Dymitr, ubrany w taką właśnie koszulkę kibic Ukrainy. To jednak nie Ukraińcy zalali Monachium. To inwazja kibiców rumuńskich. - Jest nas około 30 tysięcy, może więcej. Nie sposób policzyć, bo wszyscy się zjeżdżają dopiero - mówią fani zespołu rumuńskiego, gdy udaje się jakimś cudem wepchnąć do pociągu metra na stacji Odeonplatz w Monachium. Wielu pasażerów zostało na peronie z kwitkiem. Kobieta stojąca przy drzwiach krzywi się i zakrywa uszy, gdy Rumuni ściśnięci jak czarnomorskie sardynki zaczynają krzyczeć: - Ro-ma-ni-ja, e-e-e! Podskakują przy tym i machają flagami, chociaż rękoma trudno w pociągu ruszyć. Kobieta zasłania uszy, bo kilka dni temu już to przeżyła i miał być teraz w Monachium spokój. Nie będzie. Drugi mecz w stolicy Bawarii zaskoczył kompletnie. Miał być spokojnym starciem, które az tak bardzo nie ekscytuje i nie przyciąga aż tylu kibiców. Tymczasem to, co zrobili Rumuni przechodzi wszelkie pojęcie. Zalali miasto, zalali Bawarię. Rumuńska inwazja na Monachium - Na Marienplatz nie byliśmy. Dopiero przyjechaliśmy z Rumunii - mówią mi. - Tak, samochodami. Prosto z parkingu na mecz. Wielu przenocuje w Monachium, część ma bilety na kolejne mecze Rumunii z Belgią i Słowacją w Kolonii i Frankfurcie nad Menem, ale spora część wraca od razu do kraju. To dziesiątki tysięcy ludzi i mało kto się spodziewał, że Rumuni mogą dokonać tak potężnej inwazji. Ich liczba jest mniejsza niż Szkotów, ale porównywalna z masa holenderskich kibiców w Hamburgu. Jest ich więcej niż na Euro 2024 przyjechało Polaków. Stadion Allianz Arena rzeczywiście stał się cały żółty, ale w tym żółtym morzu kibiców znad Morza Czarnego to Ukraińcy są w przytłaczającej mniejszości. Rumuni natomiast opanowali obiekt w sposób bezdyskusyjny. Rodziny z dziećmi, całe grupy przyjaciół, wszyscy w żółtych, ostatecznie czerwonych koszulkach, a na plecach - cała historia rumuńskiej piłki. Głównie Hagi, ale także Popescu, Mutu. Koszulki z nazwiskiem Hagi są o tyle znamienne, że przecież w obecnej reprezentacji Rumunii gra Hagi. Ianis Hagi, syn wielkiej gwoazdy rumuńskiego futbolu z lat dziewięćdziesiątych. Lat świetności. Zresztą sam Gheorghe Hagi pojawił się na meczu, a gdy kibice go zobaczyli, oszlaleli. - Ha- dżi! - ryknął stadion, marzący o tym, by nowy Hagi poprowadził ich do takich zwycięstw jak poprzedni 30 lat temu. Radosław Nawrot, Monachium