Futbol miał wrócić do domu, czyli do Anglii już trzy lata temu, gdy rozrzucone szaleńczo w czasie pandemii po całym kontynencie Euro ostatecznie znalazło swój finał na Wembley. Tam raz jeszcze Anglicy i raz jeszcze ich trener Gareth Southgate byli o włos. Włos jednak w piłce nożnej to naprawdę dużo. On zdecydował o tym, że wymyślona - jak uważają Anglicy - u nich piłka nożna błąka się uwolniona po całym świecie do tej pory. "Football is coming home" oznaczało, że Anglicy jako domu tego gospodarz uchylają rywalom drzwi, ale tylko po to, by je z hukiem zatrzasnąć, na zgubę palców i dłoni. Tak właśnie potraktowali Danię, której bramka w pierwszej połowie znajdowała się pod wielkim sektorem angielskich kibiców i ich oczekiwaniami. Anglicy opiewają futbol w pieśniach, w pieśniach marzą o tym, że przestaną być tym, co to przegrywa. Na pięciolinii są równoprawni.. nie, nie równoprawni, są lepsi niż cała reszta. W taktach i nutach nie ustępują Włochom, Francuzom czy Niemcom, którzy wygrywać przecież turnieje mogą. A Anglia wciąż nie, od tego jednego jedynego przypadku na mistrzostwach świata w 1966 roku - ani razu. To zupełnie jak przed wojną, gdy Anglia nie brała udziału w żadnych turniejach mistrzowskich, a i tak uważała się za najlepszą. Teraz też się uważa, chociaż żadnego turnieju nie wygrywa. Gareth Southgate i jego męki Tantala Kiedy więc Gareth Southgate już na czwartym turnieju z taką wielką nadzieją patrzyła na to, jak jego piłkarze ruszają na rywala, by sprowadzić futbol do domu, zakładał, że to teraz. Teraz się to stanie i jego antycznie tragiczna historia z niestrzelonym karnym w półfinale Euro 1996 z Niemcami znajdzie swój szczęśliwy finał. Że będzie mógł przestać żałować, że te ponad ćwierć wieku temu podniósł - o nieszczęsny - rękę, iż to on weźmie odpowiedzialność i strzeli karnego Niemcom, skoro nikt nie chce. Ci co nie chcieli mają spokój, on od 28 lat się zadręcza. Wyskoczył więc udręczony Gareth Southgate jak głodny pająk z nory, gdy Kyle Walker natarł na duńskiego obrońcę Victora Kristansena. Walker - dobre sobie... Runner, sprinter, bo pognał co sił, piłkę Duńczykowi odebrał i spacyfikował duńskie pole karne. Harry Kane mógł wykończyć tę zaczepną akcję, przypominając kto tu jest najlepszym angielskim strzelcem na Euro zaraz po Alanie Shrearerze i Waynie Rooneyu. Anglia to jednak wciąż Anglia. Nigdy nie wiesz, jaki numer ci wywinie na drodze futbolu do domu i jak wyboista ta droga będzie. Ten sam Harry Kane, który przed chwilą dobijał Danie i wpędzał je w czarne jak chmury nad Waldstadionem myśli o tym, że po remisie 1:1 ze Słowenią zagląda jej w oczy odpadnięcie z turnieju, postanowił napytać biedy sobie, Anglii, królowi i trenerowi Southgatowi, jakby było mu jeszcze mało. Podał piłkę tak skandalicznie, że Duńczycy ją przejęli blisko angielskiej bramki Jordana Pickforda. Dania to rzeczywiście dynamit "Vi er Danska Dynamite" kończą swą pieśń duńscy kibice. Dynamitem, który czasem jest niewypałem, jak podczas ostatniego mundialu w Katarze, ale w każdej chwili swą eksplozją może sponiewierać rywala. Dynamitem, którym jest potężny strzał z 25-30 metrów - największa zmora bramkarzy tego turnieju i zarazem jego największe piękno. Euro 2024 to turniej pięknych goli strzelanych właśnie tak, łupnięciem o sile gromu z 30 metrów. Czasem jeszcze z odbiciem się piłki od słupka po drodze do bramki. Tak właśnie było w tym wypadku, gdy Morten Hjulmand postanowił niejako zaśpiewać razem z kibicami. Uderzył z siłą duńskiego dynamitu i kolejny taki piękny gol padł na Euro 2024. Na to piękno Anglia odpowiedziała własną brzydotą. Chaosem, paniką, podawaniem piłki rywalom pod nogi, jakby angielscy zawodnicy chcieli sprawdzić, czy strzał Hjulmanda był przypadkiem, czy też Duńczycy rzeczywiście mieli dynamit w nogach. Igrali Anglicy z ogniem, igrali z lontem, igrali z nitrogliceryną. I kres tej beztroskiej zabawie o możliwych opłakanych skutkach przyniosła dopiero przerwa. Skoro Dania to środek wybuchowy, to dlaczego nie Anglia? Phil Foden, as Manchesteru City też łupnął w podobny sposób jak łupie się na Euro 2024. Jęknął aż Frankfurt, jęknął nad Menem, gdyż piłka uderzyła w słupek. A Anglia próbowała dalej - Bakayo Saka szukał bramki z kąta, z odległości, szukał zewnętrznym i wewnętrznym obiciem buta. Nie znajdował. Walka szła na całego. Walką o samą piłkę, o sam przedmiot. Raz ktoś wpadał w panikę pod wpływem straszliwego pressingu, gubił się tam, gdzie gubić się nie wolno - pod swoją bramką. Raz radził sobie z tymi zagonami wrażych oprawców czatujących na omyłkę i pressing przełamywał. Był to bój straszny, z wykorzystaniem wszelkich narzędzi, w jakie natura i trening wyposażyły ciała piłkarzy. Bój oklaskiwany i okrzykiwany przez angielskich i duńskich kibiców. Opiewany w kolejnych pieśniach. Hymnami nawet. To jednak Anglia zawodziła bardziej, to Gareth Southgate mógł między tymi pieśniami wyłapać coraz więcej słów krytyki wobec siebie i tego jak dąży do postawienia Anglii na piedestale. Jego Anglicy nie byli w stanie przeciwstawić się duńskiej nawałnicy w taki sposób, by przejąć kontrolę nad meczem. W oczy Anglii znów zajrzało widmo zmarnowania potencjału, który ma. Była bowiem bliżej straty gola. Im bliżej było końca meczu, tym Anglia zaczynała być coraz bliżej domu, a futbol - coraz dalej. Grała źle, omylnie, z masą strat, bez polotu, człapiąc, aż w końcu zamilkli angielscy kibice jakby świadomi, że taka Anglia z taką kadrą, może najlepszą od lat, może od tych 58 lat, mogłaby zajść daleko. Z taką grą jednak nie zajdzie. Radosław Nawrot, Frankfurt nad Menem