Zacząłem od refleksji o pewnym rodzaju poczuciu pustki nie bez powodu, ponieważ nie wiem na ile oglądanie tak dużej liczby meczów jest ciągle pasją, a ile robimy to niejako z rozpędu, z przyzwyczajenia. Trudno mi bowiem uciec od myśli, że mistrzostwa Starego Kontynentu, w których grają 24 reprezentacje (czyli prawie połowa wszystkich państw Europy) straciły swoją ekskluzywność. Pamiętam turnieje, do których dostawało się tylko osiem drużyn. Wtedy była to prawdziwa uczta, podczas której każde danie było wyjątkowe. Dziś nie do końca wiem czy ma być to piłkarski festiwal, w którym uczestniczy prawie każdy, czy jednak chodzi o to, żeby mogli pokazać się w nim ci, którzy prezentują najwyższą jakość. Wybór tej ekskluzywnej opcji (do którego raczej nie ma powrotu) miałby dla na jeden kluczowy mankament: zapewne oglądalibyśmy turniej bez udziału reprezentacji Polski. Dlatego też, z punktu widzenia ładunku emocjonalnego, jaki niosą europejskie mistrzostwa, zawsze te emocje i ekscytacja są większe, jeśli możemy dopingować swoją drużynę niż podziwiać innych - tak jak to zazwyczaj dzieje się w Lidze Mistrzów. Za dużą liczbą drużyn przemawia także to, że mamy okazję obejrzeć zespoły, które debiutują na tak dużej scenie, jak choćby drużynę z Gruzji. Dla tej reprezentacji każde spotkanie było jak finał. Pasja i zaangażowanie ekipy prowadzonej przez Willy'ego Sagnola sprawiły, że mecze z udziałem tej drużyny, były jak powiew świeżego powietrza na tym turnieju. Ta pasja, to niestety coś, co brakowało w ekipie Michała Probierza. Obserwowaliśmy z ciekawością jak w dalszej części Euro 2024 poradzą sobie zwycięzcy naszej grupy, czyli Austriacy, a także jak daleko zajdą Szwajcarzy. Obie drużyny nie należały do faworytów, a zaszły dalej, niż się tego po nich spodziewano. UEFA ogłosiła najlepszą drużynę Euro, wielkie oburzenie. "Naprawdę to zrobili?" Dariusz Dziekanowski: Hiszpania od początku dawała sygnały, że na Euro 2024 idzie po triumf Turniej wygrali Hiszpanie, czyli ekipa, która od pierwszego występu dała jasny sygnał, że idzie po triumf i ten marsz skończyła zgodnie z tym założeniem. Rzadko się zdarza, czy to w ME czy tym bardziej w mundialach, by mistrz wygrywał wszystkie mecze turnieju. Stosując terminologię lotniczą: podopieczni Luisa de la Fuente od razu wzbili się na wysoki pułap i przelecieli turniej bez żadnych turbulencji, a następnie bezpiecznie wylądowali w Berlinie. To też coś wyjątkowego, że mistrz nie miał momentu kryzysu. W finale nie dali większych szans ekipie Garetha Southgate'a, chociaż, gdyby rywalom dopisało trochę więcej szczęścia, to spotkanie przedłużyłoby się o 30 minut, a może doszłoby do rzutów karnych. Trzeba powiedzieć, że dla neutralnego kibica (i oczywiście dla Hiszpanów) finał spełnił oczekiwania. Był to jeśli nie najlepszy, to jeden z najlepszych meczów niemieckiego turnieju. Być może w pierwszej połowie brakowało akcji w obu polach karnych, bo obie drużyny grały bardzo uważnie w defensywie. Po przerwie Hiszpanie zaczęli dostrzegać słabe punkty Anglików i je wykorzystywać. Podczas gdy Hiszpanie celebrowali mistrzostwo najpierw w Berlinie, potem w Madrycie, pogrążeni w żalu Anglicy czekali na decyzję co do przyszłości selekcjonera. Wiemy już, że Southgate podał się do dymisji, ale mimo wszystko odchodzi z podniesioną przyłbicą - co prawda w jego pracy zabrakło tej kropki nad "i", bo dwa razy z rzędu w ME przegrał finał, ale na pewno doprowadził tę drużynę na poziom, nieosiągalny przez wielu poprzedników. To trochę jak dwukrotne podejście pod szczyt Mount Blanc, spod którego trzeba było zawrócić w ostatniej chwili. Nie będzie łatwo znaleźć Anglikom przewodnika, który wyniesie ten zespół jeszcze wyżej.