Ktoś, kto nigdy nie miał do czynienia z podobnym zjawiskiem, musiał się przejąć. A Gruzja nie miała do czynienia, wszak debiutowała na dużej imprezie piłkarskiej. Ściana wycia, gwizdów i ryku jaką postawili kibice tureccy - nie ma po prostu mocnych - musi oddziaływać na każdego. Skóra cierpła, bębenki pękały, a adrenalina wydzielała się od razu. To było starcie Gruzinów już nie z jedenastu piłkarzami tureckiej drużyny, ale z tysiącami kibiców o czerwonych twarzach, z całą w zasadzie Turcją od Bosforu po Kurdystan i od bakławy po pilaw. Wszystko, czym Turcja dysponowała zdawała się rzucać na małą Gruzję. Turcy wygwizdali jej hymn, wygwizdali piłkarzy, wyryczeli każdą akcję i wyli przy każdym podaniu Gruzinów. To był akustyczny mur, jakby żywy i jakby namacalny. Jak rzeczywista ściana postawiona tam, gdzie stawiali ją do tej pory znani z zapalczywości kibice Borussii Dortmund. A jednak nawet tu, w Dortmundzie dali się raz przekrzyczeć. Właśnie Turkom w Lidze Mistrzów. Co miała z tym zrobić Gruzja? Debiutant maleńki, kaukaski malec i Azjata, który zjawił się w doborowej stawce europejskich gigantów futbolu na skutek regulaminu UEFA, dającemu szansę w Lidze Narodów tym maluczkim. Co miała zrobić? Mieć to gdzieś. Zadaniem Gruzinów było przetrzymać turecką inwazję na ich bębenki, kowadełka i strzemiączka oraz na pole karne. A nie było to łatwe, skoro fala dźwiękowa niemal uniosła piłkarzy znad Bosforu, przenosiła ich niemalże o kilka metrów, dodawała skrzydeł, pędu i zawziętości. Jakby to ta fala dopingu uderzyła w słupek zaraz na początku meczu, a nie Kaan Ayhan. Piłka odskoczyła wtedy od słupka jak od niewidzialnej ściany, a gruziński bramkarz Giorgi Mamardaszwili popatrzył tylko za nią, jak bezpiecznie mknie wzdłuż linii bramkowej zamiast ją przeciąć. Już wtedy wiedział, że trafił do piekła. Tu każdy piłkarski grzech groził konsekwencjami. I taki grzech Gruzja popełniła. Wybiła piłkę za krótko i Mert Muldur zrobił to, co wielu piłkarzy na tym wspaniałym turnieju - uderzył jak grom. Wspaniały to był strzał, przepiękny gol, ale zanim Gruzini zrozumieli, że z tego chaosu, wycia i wrzasku narodziło się piękno, wpadli w kłopoty jeszcze większe. Turcy niemal od razu ruszyli jak na latającym dywanie do kolejnej akcji i Kenan Yildiz wbił piłkę pod gruzińską bramką. Wydawało się, że to dwie minuty, które wstrząsnęły całym Kaukazem, ale tylko się wydawało. Mamy bowiem VAR - system bezwzględny, dokładny i wrażliwy na centymetry. On wykazał, że Turek wbijał piłkę z pozycji spalonej. Gruzja naprzeciw ściany gwizdów To był kluczowy moment. Nagle w tej piekielnej wrzawie tureckiej, z której wydawało się nie być wyjścia, Gruzini dostrzegli lekko uchylone drzwi. To był moment, w którym Turcy wściekali się i rozpamiętywali powtórkę VAR, która zabrała im dwubramkowe prowadzenie. Dwa gole w dwie minuty, które Gruzję kładły na łopatkę. Teraz to ofiara wymknęła się z sideł i mogła ruszyć na oprawcę. I ruszyła. Emocje poniosły Turków, ale emocje też ich zdradziły. W jednej chwili Gruzja chwyciła inicjatywę za nogi i nie puściła. Ufna w to, że ma piłkarzy dobrych, może nawet lepszych niż Turcja, że ma przecież Chwiczę Kwaraccheliję z samego SSC Napoli i wielu innych, że może weszła na Euro 2024 jakimś tylnym wejściem, ale to nie znaczy, że zaraz trzeba ją wyprosić. Ufna w to wszystko zaatakowała. To była Gruzja świetna. Gruzja niezłomna i nic-nie-robiąca sobie z tej ściany hałasu. Gruzja waleczna i budująca akcje rozumnie aż do zwieńczenia. Do historycznego gola Georgesa Mikautadze, który nie tylko z domniemanego 2:0 dla Turcji zrobił 1:1, nie tylko wpisał się w historię kraju i futbolu. On dał Gruzji szansę na to, by wykazać, że na trybunach mogą sobie krzyczeć, mogą dostarczać emocjonalnego paliwa swym pupilom, ale ono też się kiedyś kończy. I że jeśli się wytrzyma ten dziki wrzask, to wtedy uda się wydobyć na światło dzienne konkret. Piłkę nożną i umiejętność gry w nią. A Gruzini potrafili oskrzydlić rywali takimi akcjami, które całkowicie zaprzeczały bocznej ścieżce prowadzącą ją na to Euro 2024. Akcjami pełnoprawnego uczestnika turnieju i nie debiutanta, co się dopiero uczy, ale zespołu, który przyjechał coś pokazać. Gruzja nacierała z pasją, Turcja atakowała z żarem niebywałym. Wspaniały był to mecz, pełen energii, ognia, stający chwilami na granicy fizycznego i psychicznego obłędu. Mecz porywający, choć bez udziału gigantów piłki i kandydatów do złota. Turcy czuli już, że wpompowali w mecz masę sił na jego początku, wstrzeleni w niego niemalże przez kibiców. I skoro wtedy nie przypieczętowali zwycięstwa, będzie im teraz trudniej. Zwłaszcza, że ten doświadczony bramkarz Giorgi Mamardaszwili bronił strzały z rzutów wolnych nawet jedną ręką, jak bokser z gardą. Ale był to mecz, w którym bierze się ze dwa oddechy, by powstrzymać ucisk w wątrobie i trzewiach, po czym zasuwa dalej ze świadomością, że każdej z tych dwóch ekip taka szansa trafia się może raz w życiu. Było coś wspaniałego w tym, że taki mecz okraszały tak piękne gole. W końcu bowiem Turcy trafili na 2:1, ale jak trafili! Arda Güler z samego Realu Madryt strzelił w iście bizantyjskim stylu. Piłkę zakręcił, wkręcił, dokręcił przy słupku, by zachwycić nas jeszcze bardziej. Ryknęło całe to tureckie towarzystwo jego nazwisko, ryknęło jak lew pewien udanego polowania. Ale powoli, powoli. Jeszcze Gruzja trafiła w poprzeczkę i słupek, jeszcze Giorgi Koczoraszwili przestrzelił z bliska, jeszcze bramkarz poszedł pod turecką bramkę, jeszcze robiła co mogła, by to się tak nie skończyło. I nie skończyło, bo gdy bramkarz Gruzinów poszedł pod bramkę rywali, Turcy dobili przeciwnika kontrą na 3:1. Kerem Akturkoglu miał pustą bramkę. Tak się skończył mecz iście baśniowy, który mógłby trwać tysiąc i jedną noc... Radosław Nawrot, Dortmund