Franciszek Smuda kiedyś zainwestował ponad 200 tysięcy dolarów (wówczas był to majątek - na dzisiejsze pieniądze z 2 miliony dolarów) wspólnie z Kazimierzem Deyną (jeden z najlepszych piłkarzy w historii wyłożył 300 tysięcy dolarów). Obaj zaufali Tedowi Miodońskiemu, menedżerowi, który tak niefortunnie obracał ich pieniędzmi, że wszystko stracili. W jednym z wywiadów Smuda mówił, że zamknął się na trzy dni w hotelu i nawet miał samobójcze myśli, po tym jak przetracony został dorobek jego całego piłkarskiego życia... Kiedyś, przy kawie w Krakowie, poznałem inną jego relację. Smuda wspominał: "Chodziłem całą noc po Norymberdze. Tam są piękne uliczki, wspaniałe zabytki, wszędzie kostka. Tak chodziłem i nie mogłem się zatrzymać. Chodziłem i nie mogłem przestać. Różne myśli chodziły mi po głowie. Z tego co dotychczas zarobiłem w życiu, nie zostało nic". Norymberga, jako jedno z nielicznych niemieckich miast, zachowała średniowieczny charakter. Przez długi czas wojny nie dolatywały tam alianckie bombowce, które zrównały z ziemią większość dużych miast Rzeszy. To dlatego w Norymberdze po II wojnie światowej przeprowadzono proces największych hitlerowskich zbrodniarzy... Smuda był piłkarzem co najwyżej solidnym. Niezwykle ambitnym, ale - pewnie z uśmiechem na ustach - siebie opisałby słowami, których często używa: "drewno". A już na pewno drewno przy takim Deynie. Poznali się w Legii, do której Smudę w połowie lat siedemdziesiątych - co ciekawe ze Stanów Zjednoczonych - sprowadził Andrzej Strejlau. Smuda później znowu wyjechał do USA, a trafił tam także Deyna, którego Legia w 1978 roku wreszcie puściła na Zachód. Deyna najpierw wylądował w Manchesterze City, a po dwóch latach przeniósł się za Atlantyk. Miodoński był obrotny, ale pieniądze Deyny i Smudy zainwestował wyjątkowo źle - w jakąś ziemię, która okazała się zupełnie bezwartościowa. Kiedy Smuda dowiedział się o klapie, kończył karierę w 2. Bundeslidze - w SpVgg Greuther Fuerth. Fuerth to taka satelicka miejscowość pod Norymbergą. Jeszcze pokopał trochę piłkę w Coburgu, aby wziąć się za szkolenie. Cztery niemieckie kluby, dwa tureckie i Edward Socha zaproponował Smudę w Mielcu. Przed spadkiem zdołał uratować Stal, ale kasy nie było za grosz. Do Smudy - który wrócił do Norymbergii, gdzie się osiedlił - zadzwonił Andrzej Grajewski. Menedżer z Hanoweru, ale z łódzkimi korzeniami, tworzył właśnie wielki Widzew. Pół żartem, pół serio wspomina: "Poleciłem mu się stawić następnego dnia do południa w Łodzi - powiedziałem, że jak zdąży, będzie trenerem jednego z najlepszych klubów w Polsce. Całą noc piłował te swoje wysłużone BeMWe". Grajewski już wtedy jeździł najnowszymi Porsche i Ferrari, choć złośliwi mówili, że z wypożyczalni... Dziś obaj nie szczędzą sobie publicznych złośliwości. Tak czasami toczy się życie... W przypadku Smudy mamy do czynienia z niebanalną biografią człowieka, który ma w sobie charyzmę i moc, jak mało który szkoleniowiec w historii polskiej piłki. W większości klubów, w których podejmował wyzwanie, miał mniejszy lub większy sukces. Nigdy nie pęka przed zagranicznymi rywalami. Może dlatego, że pochodzi z Górnego Śląska - z Lubomii, położonej niedaleko Wodzisławia Śląskiego. Ludzie stamtąd przyzwyczajeni są do ciężkiej, czasami morderczej pracy. Na styku kultur, polskiej, niemieckiej, czeskiej, gdzieś w tle austrowęgierskiej, a przede wszystkim śląskiej kształtowała się ich postawa. ZOBACZ WSZYSTKIE TEKSTY ROMANA KOŁTONIA DLA INTERIA.PL