INTERIA.PL: Pół roku temu wrócił pan do Polski. To był dobry wybór? Marcin Żewłakow, napastnik PGE/GKS Bełchatów: Gdy podejmowałem tę decyzję, wydawała mi się najlepszą z możliwych. Najtrafniej zweryfikuje ją jednak czas, bo to on ocenia, czy nie zrobiliśmy błędu. Na jakiekolwiek podsumowanie w moim przypadku jest jeszcze za wcześnie. Powrotu na pewno nie żałuję, ale liczę, że będę miał znacznie więcej powodów do radości. Bo nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Przejście do Bełchatowa przez długi czas oceniano jako gorszą decyzję, niż ewentualny transfer do Polonii, z którą też pan rozmawiał. Warszawianie mieli kroczyć po mistrzostwo, GKS - grać co najwyżej o środek tabeli. - Gdyby latem ktoś powiedział, że na półmetku będziemy wyżej od Polonii, to dziewięciu na dziesięciu popukałoby się w czoło. Dziś wygląda to naprawdę nieźle, ale nie zapominajmy, że to dopiero półmetek. Obecny układ tabeli niczego jeszcze nie przesądza. Jeśli chodzi o jesień, to zarówno wyniki, jak i grę GKS-u trzeba ocenić na plus. Wiemy, że mało kto w nas wierzył, więc śmiało możemy sami siebie nazwać niespodzianką. Pozytywną niespodzianką. A ja cieszę się, że do obecnej pozycji dołożyłem swoją cegiełkę. Patrząc na to, co dzieje się przy Konwiktorskiej, pewnie cieszy się pan, że ostatecznie nie trafił do klubu Józefa Wojciechowskiego? - Ale ja chciałem tam grać! Nie jestem człowiekiem, który po nieudanych negocjacjach zmienia diametralnie swój punkt widzenia i będzie bezpodstawnie kogoś oczerniał. Od początku zdawałem sobie bowiem wiedziałem, jak pewne sprawy wyglądają w Polonii, jak może ułożyć się współpraca z prezesem. Pan Wojciechowski to przecież postać nerwowa i charyzmatyczna. Mimo to, chciałem grać przy Konwiktorskiej. Byłem przygotowany na różne scenariusze. Bo Polonia to mój klub, marzyłem, aby wrócić tam, gdzie zaczynałem. Po tym, jak odrzuciłem propozycję z Warszawy, starałem się jak najszybciej zostawić to za sobą. Nie było łatwo, przez kilka dni wracałem myślami do tamtych negocjacji. Bolało mnie to, bo wcześniej byłem mocno zaangażowany w rozmowy. Ale tamta sytuacja nauczyła mnie, aby nie wracać tyle do przeszłości. Pokazała, jak zamykać pewne rozdziały. Rozdział pt. "Polonia" jest już bowiem zamknięty. To dobrze, że tacy ludzie, jak Wojciechowski, działają w polskiej piłce? Z jednej strony impulsywność i nerwowość, z drugiej - pieniądze. - Na pewno chwali się to, że inwestuje swoją kasę w krajowy futbol i dąży do ciągłego rozwoju i sukcesów. Ale metody i sposób działania, rozwiązywanie spraw w zrozumiały tylko dla siebie sposób - to inna sprawa. Znam go z doniesień prasowych i jednej sytuacji związanej ze mną, a to chyba trochę za mało, aby mieć pełen obraz na jego temat. Po transferze do kraju najczęściej proszono pana o porównanie Ekstraklasy z ligami, w których pan grał. Zapytam więc inaczej: czego brakuje nam do tych lepszych? - To akurat temat-rzeka. Najbardziej leży jednak sfera mentalna. Jeśli w Belgii czy Francji wchodzi do drużyny 22-latek, to jest mentalnie na to przygotowany. W Polsce uczy się wszystkiego od początku, to dla niego nowy, inny świat. Przez pierwsze pół roku siedzi więc z boku z szeroko otwartymi oczami, "koduje" jak najwięcej i stara się wdrożyć to u siebie. Jeśli mu się uda to zostaje. Jeśli nie - "sorry, ale odpadasz". We Francji piłkarz wchodząc do zespołu w 100 procentach jest przygotowany psychicznie, a w 60 procentach - sportowo. Do drużyny wniesie więc coś nowego, zwiększy rywalizację i zmobilizuje rywala do gry. U nas, gdy przychodzi młodziak, na pewno tak nie jest. Jestem też przekonany, że w tej chwili mógłbym wybrać naprawdę wielu zawodników z naszej ligi, którzy poradziliby sobie na zachodzie. Pod względem umiejętności by nie odstawali. Ale z powodów psychologicznych byliby skazani na pożarcie. Wyjeżdżając za granicę, trzeba zostawić rodzinny dom, przebywać w samotności ze trzy miesiące, spróbować dopasować się do otaczających cię ludzi, a nie liczyć, że to oni dostosują się do ciebie. Trzeba być zawziętym, nie pękać. Umiejętnościami, motoryką na pewno od innych nie odstajemy, a niekiedy charakterem ich wyprzedzamy. Kiepska mentalność powoduje jednak, że garstka tych, którzy wyjeżdżają, osiąga jakiś sukces.