Na spotkaniu ŁKS - Lech (0-5) też nikt się nie nudził, ale przy stanie 0-3 z łodzian zeszło powietrze, a przez to zawody stały się jednostronne. W erze Józefa Wojciechowskiego Polonia Warszawa miewała już silniejsze składy, niż obecnie, ale nie miała jeszcze tak silnego zespołu. Klub dojrzewa, a wraz z nim jego właściciel, który ucząc się na błędach pozostawił sportową część biznesu w ręku fachowca, jakim bez wątpienia jest Jacek Zieliński. "Czarne Koszule" nie musiały ligowej inauguracji wygrać (w doliczonym czasie sędzia mógł śmiało podyktować karnego przeciwko nim), nie zmieniłoby to jednak faktu, że zaprezentowały się niezwykle solidnie. Tych 11 plus zmiennicy piłkarzy, łączył wspólny cel - zwycięstwo. Choć rywal przyciskał wielokrotnie, ani przez moment Polonia nie sprawiała wrażenia rozkojarzonej. Zespół Zielińskiego - mimo odejścia Smolarka i Sobiecha - wciąż silny jest ofensywnie, ale wraz z pozyskaniem Marcina Baszczyńskiego niesamowicie zasilił się defensywnie. "Baszczu" się nie zmienił przez lata pobytu w Grecji, a może nawet pokazuje swe piłkarskie lepsze oblicze. Nadal jest jak pirania, która "wgryza się" w ciało rywala, aż nie zabierze mu piłki. Wielokrotnie przekonał się o tym jeden z najlepszych dryblerów ligowych Abdou Razack Traore. Prowadząc 1-0 Polonia wciąż atakowała i starała się zdobyć kolejne bramki. O mały włos nie przypłaciła tej taktyki stratą gola na 1-1, ale zyskała jedną ważną rzecz: "kupiła" sobie kibiców. Każdy z obecnych w piątkowy wieczór na Konwiktorskiej musiał pomyśleć: "Z chęcią tu wrócę". I o to chodzi! O widowisko, zabawę, a nie kurczowe trzymanie się własnej "szesnastki" i wybijanie, gdzie pieprz rośnie, bo prowadzimy 1-0. Lechia poległa, ale swą grą potwierdziła, że nie straciła swego polotu, pomysłu na ataki, pasji w ich wyprowadzaniu. Zespół stwarzający tyle sytuacji skazany jest na wygrywanie, a z rywalami klasy Polonii Zielińskiego na wyjeździe nie będzie mierzył się przecież co kolejkę! ŁKS zaczął z animuszem. Widać, że w szatni zapewne było tak znane i często zgubne buzowanie w stylu: "Kur..., Panowie! Siadamy na nich! My im wybijemy z głowy Europę, pokażemy kim jesteśmy!". Później nastąpiły trzy proste ciosy klasowego boksera, jakim był Lech i łodzianie znaleźli się w parterze. W następnej kolejce jadą do Wrocławia, gdzie o punkty będzie jeszcze trudniej. I jeszcze sezon na dobre się nie zaczął, a już obserwujemy to, co piłkarze nazywają "walką o życie". Z takimi tuzami, jak Artjom Rudniew, Semir Stilić, Siergiej Kriwiec, Manuel Arboleda, czy wyrastającym na tuza Mateuszem Możdżeniem (świetne zawody) "Kolejorz" po prostu musi po tym sezonie awansować do europejskich pucharów. Rudniewa znaliśmy do tej pory jako Rudnevsa, ale piłkarz narodowości rosyjskiej po raz kolejny zaprotestował przeciw łotyzacji jego nazwiska. Na Łotwie każdy obywatel ma obowiązek na końcu imienia i nazwiska dopisywać "s". Dochodziło do takich kabaretów, jak przeobrażenie byłego hokeisty Podhala Siergieja Siemieraka w Siergiejsa Siemieraksa. To samo spotkało Rudniewa, gdy Łotwa odzyskała niepodległość, co akurat jest dobrym zjawiskiem. Zmienianie na siłę nazwisk już niekoniecznie. Rudniew na koszulce napisał sobie nazwisko po angielsku: "Rudnev". Jeśli ktoś nie jest na bakier z transkrypcją nazwisk rosyjskich, wie, że w Polsce powinnyśmy nazwisko Artjoma pisać po prostu: Rudniew. Od największych lig Europy piątkową Ekstraklasę różni frekwencja na trybunach - w Bełchatowie i przy Konwiktorskiej było mniej widzów (4000 w Warszawie plus 900 w Bełchatowie), niż najczęściej bywa na jednej trybunie aren Bundesligi, Premier League, czy Primera Division. Ale nie ma się co dziwić. Z powodu braku nowoczesnego obiektu, ŁKS musi korzystać z gościnności Bełchatowa, a Polonia Warszawa nigdy nie należała do liderów pod względem liczby kibiców. Poczekajmy, aż Lech, Wisła, Legia zagrają u siebie, to i z frekwencją dołączymy do wielkich lig.