"Rząd jest bezradny w walce z chuliganami!" - takie głosy pojawiły się po finale Pucharu Polski, w którym piłkarskie emocje zeszły na drugi plan przez wybryki pseudokibiców. Jeśli ktoś chciał ostrej reakcji rządu, to ją dostał - stadiony Legii i Lecha zostały pod byle pozorem zamknięte. To nic, że na zasadzie wylewania dziecka z kąpielą i zastosowania odpowiedzialności zbiorowej. Awantury po finale Pucharu Polski w Bydgoszczy (czyli nie w Warszawie, czy Poznaniu) wszczęło kilkuset zadymiarzy. Żaden z nich nie został zatrzymany, mimo że w ochronę meczu zaangażowano ogromne siły (1300 policjantów plus kilkuset ochroniarzy). Teraz, za winy stosunkowo wąskiej grupy awanturników zapłacą dwa najbardziej profesjonalne - obok Wisły - kluby piłkarskie w Polsce i tysiące normalnych kibiców, którzy z zadymami nie mieli nigdy nic wspólnego. Zakładając, że na mecz Legii z Koroną przyszłoby tylko 14 tys. widzów, a na spotkanie Lecha z Górnikiem nie więcej, niż 20 tys., straty każdego z tych klubów wyniosą około 800 tys. zł. "Na północ miasta policja nie wjeżdża/ nikt nie wkłada swoich rąk w rozżarzone węgła" - te słowa Kazika Staszewskiego nadają się jako świetny komentarz nie tylko do akcji policji w Bydgoszczy, która biernie patrzyła, jak grupa chuliganów demoluje miejski stadion, ale też do ataku rządu na bezbronne kluby: Legię i Lecha. Organizatora finału PP, czyli PZPN, rząd i wojewodowie wolą nie ruszać, bo jeszcze by FIFA z UEFA pogroziły palcem i po co później w panice wycofywać się, tak jak zwijano rządowego kuratora z siedziby piłkarskiej centrali w październiku 2008 roku. Gdy w październiku 2010 r., podczas meczu z Wisłą Kraków pseudokibice Lecha - przy biernej postawie ochrony - urządzili sobie harce po poznańskim stadionie ani rząd, ani reprezentujący go wojewoda wielkopolski nie zamknęli obiektu. Nie uczynili tego nawet wobec miażdżącej opinii delegata UEFA, który przedstawił cały protokół uchybień co do zabezpieczeń na Arenie Poznań i organizowanych tam meczów. Z kolei wojewoda mazowiecki nie wkraczał do akcji 2 kwietnia, gdy na stadionie przy Łazienkowskiej w Warszawie "Staruch" spoliczkował piłkarza Legii Jakuba Rzeźniczaka. Dopiero teraz, po interwencji premiera, wojewoda na stadionie Legii dostrzega "możliwość realnego zagrożenia porządku prawnego". Szanowny panie wojewodo, równie dobrze może pan zamknąć drogi na terenie Mazowsza, bo jazda po nich również niesie możliwość zagrożenia porządku, przecież częściej niż od czasu do czasu, dochodzi na nich do wypadków! Już raz, we wrześniu 2008 roku za jednym zamachem, z gracją słonia w składzie porcelany, rząd próbował sobie poradzić z problemem kibiców Legii. Wszystkich ponad 700 fanów zmierzających na mecz z Polonią Warszawa zatrzymała policja. Zarzuty postawiono 688 osobom, w większości z pamiętającego komunistyczne czasy paragrafu "udział w nielegalnym zgromadzeniu" (454 osobom). Przed 1989 roku mówiono: "Dajcie człowieka, a my znajdziemy paragraf". Teraz wystarczy nieznacznie je zmodyfikować: "Dajcie klub, a my..." Najgorsze jest to, że kluby i ich wierni, najczęściej niewinni klienci - fani piłki nożnej płacą frycowe, ale jakoś nikt nie pociąga do odpowiedzialności ochrony, która zastygła w bezruchu, gdy kibice i pseudokibice Legii przekraczali bariery i wkraczali na murawę, nikt też nie ma pretensji do policji, która biernie patrzyła na zadymę. Zerowy stan zatrzymanych, to wielka porażka policji i służb porządkowych na rok przed Euro 2012. PS. W naszej ankiecie zapytaliśmy, czy zamykanie stadionów, to dobra metoda walki z chuliganami. W krótkim czasie wzięło w niej udział ponad 5 tys. osób. 62 procent odpowiedziało "nie". Zobacz wyniki ankiety! To powinno dać do myślenia PR-owcom Donalda Tuska.