Gdy Lech gra efektownie, wygrywa, w Poznaniu jest atmosfera święta. Poprzedni sezon dla klubu był koszmarny, wiosna w wykonaniu drużyny Mariusza Rumaka najgorsza od dawien dawna. Ludzie nie chcieli kupować karnetów, nie wierzyli w kolejne czary po zatrudnieniu Nielsa Frederiksena. A Duńczyk odmienił ten zespół. Na spotkanie ze Śląskiem Wrocław przyszło blisko 35 tys. kibiców, "Kolejorz" wygrał po raz piąty z rzędu, Bartosz Mrozek w szóstym meczu z kolei nie dał się pokonać. Jeśli ta passa nie zostanie przerwana w Kielcach, na meczu z Motorem Lublin za 13 dni może być nawet 40 tys. widzów. Lech od raz naskoczył na rywala. Śląsk był bezradny, marzył o końcu pierwszej połowy Lech bowiem od pierwszej minuty grał na swoich warunkach. Dosłownie od pierwszej, bo już wtedy obrońcy Śląska musieli wybijać piłkę ze swojego pola karnego. Często atakował lewą stroną, tam chciał się pokazać grający w Ekstraklasie pierwszy raz w wyjściowym składzie Patrik Walemark, ale też i środkiem. Antoni Kozubal i Afonso Sousa - to były dwa motory napędowe akcji lechitów w pierwszej połowie. Śląsk długo był bezradny, nie mógł poradzić sobie z pressingiem lidera Ekstraklasy. A jak już udało mu się wyjść z kontrą, to... głupiał. Bo trudno inaczej nazwać próbę uderzenia z 40 metrów, której podjął się Piotr Samiec-Talar. Choć może to trener Magiera kazał tak próbować swoim podopiecznym, bo podejmowali się tego zadania kilka razy. Pierwszy raz gościom udało się dłużej utrzymać piłkę w okolicy pola karnego Lecha dopiero w 20. minucie, akcja zakończyła się zresztą całkiem niezłym dośrodkowaniem. Lech zaś okazji, by uspokoić to spotkanie i znaleźć się w doskonałej pozycji, miał kilka. Szczególnie Sousa, który w 14. minucie dobijał przyblokowany strzał Kozubala, ale uderzył z bliska prosto w Leszczyńskiego. A na kilka minut przed przerwą kontynuował znakomity rajd Kozubala, ale wykończenie strzałowe pozostawiało jednak sporo do życzenia. Był też strzał w słupek Antonio Milicia, przy którym piłka otarła się jeszcze o interweniującego Rafała Leszczyńskiego (Filip Szymczak nie zdołał dobić z metra, piłkę wybił tuż przed jego nogą Petr Schwarz). No Kozubal zmarnował sytuację sam na sam z Leszczyńskiem, po znakomitej akcji drużyny, choć w tej sytuacji pewnie i tak skończyłoby się wszystko na analizie VAR i spalonym podającego wcześniej Szymczaka. Nie zmienia to jednak faktu, że Lech był wyraźnie lepszy, jego grę oglądało się z przyjemnością. Nowoczesną, pełną polotu, jakże inną od tej, którą "Kolejorz" pokazywał wiosną. A Śląsk chciał przetrwać, choćby z wynikiem 0:0. Przewaga Lecha, strzał w słupek Hoticia. Aż w końcu Filip Szymczak przerwał niemoc Po przerwie wiele się nie zmieniło, nadal inicjatywę miał Lech, choć nie tak wyraźną jak w początkowej fazie spotkania. Wiadomo było, że im dłużej goście z Wrocławia będą utrzymywali korzystny dla siebie wynik, tym bardziej w ekipie gospodarzy może zacząć robi się nerwowo. W 59. minucie Śląsk uratował słupek - Leszczyński zbił palcami piłkę o strzale Dino Hoticia, który przebiegł trzy czwarte boiska i huknął zza pola karnego. Bośniak w Lechu grał nieźle, podobnie jak i Walemark, choć Szwed w drugiej połowie osłabł - trener Niels Frederiksen uznał jednak, że to oni powinni opuścić boisko, a nie zastępujący kontuzjowanego Mikaela Ishaka Filip Szymczak. Młodzieżowy reprezentant Polski nie grał źle, ale czegoś mu brakowało. Duńczyk miał jednak nosa. W 68. minucie Lech bowiem w końcu dopiął swego, po akcji znakomitej, która całkowicie oddaje to, czego od piłkarzy wymaga Frederiksen. Była kombinacja, było przerzucenie piłki na prawą stronę, a tam przyspieszenie między Alim Gholizadehem i Joelem Pereirą. Wreszcie wrzutka Portugalczyka, po której pokazał się drugi z rezerwowych - Bryan Fiabema. Wygrał pojedynek w powietrzu, dograł do Szymczaka. A ten strzelił przy bliższym słupku. Inna sprawa, że źle zachował się Simeon Petrow, a Peter Pokorny nie zdążył już z pomocą. Goście nie mieli już za wiele do stracenia, musieli się odkryć. Lech szukał kontr, ale to Śląsk miał w 81. minucie tę jedną jedyną okazję. Po ograniu młodego Kornela Lismana, to na prawej stronie goście stworzyli przewagę. Akcję kończył strzałem Jakub Jezierski, ale trzech rywali rzuciło się na piątym metrze, by zablokować to uderzenie. I jednemu się udało.