Jeszcze kilka lat temu klasyki między Lechem i Legią decydowały, która z tych drużyn sięgnie po mistrzostwo Polski. Zwykle była to ekipa ze stolicy, rzadko jednak te ich bezpośrednie potyczki imponowały jakimś piłkarskim kunsztem. W tym roku zmieniło się to, że mecz przy Bułgarskiej w Poznaniu, na trzy kolejki przed końcem sezonu, mógł praktycznie oznaczać dla jednej z tych drużyn koniec marzeń o grze w europejskich pucharach. Bo tytuł mistrzowski już raczej odjechał, pozostała gra o Ligę Konferencji. A bez niej tak Lech, jak i Legia, może mówić o wielomilionowych stratach w budżecie. Zabójczy kwadrans w Poznaniu, VAR w akcji, zmarnowany karny, a na końcu swojak Legii nie urządzał nawet remis, Lechowi wystarczał do utrzymania trzeciej pozycji przed ciężkim wyjazdem do Łodzi na mecz z Widzewem. I to Lech zaczął ofensywnie, stosował wysoki pressing i... trzykrotnie w pierwszym kwadransie dał się zaskoczyć. Już w 6. minucie Bartosza Mrozka pokonał Paweł Wszołek, po rykoszecie od nogi Mihy Blazicia, ale sędziego Szymona Marciniaka zawołali jeszcze do monitora arbitrzy VAR, wcześniej bowiem Maciej Rosołek nadepnął na nogę Afonso Sousy. "Stempel" był oczywisty, gol został anulowany. Nie minęło sześć minut, a Marciniak znów znalazł się w centrum uwagi - tym razem analizował starcie z pola karnego Lecha, gdy główkujący obok Marca Guala Barry Douglas uderzył przy tym rywala łokciem w twarz. Znów zmiana decyzji - karny dla Legii. Tyle że Mrozek wciąż pozostawał niepokonany przez rywali w tym roku na stadionie w Poznaniu - obronił uderzenie z 11 metrów autorstwa Josue. A skoro nie udało się to piłkarzom gości, lechici... wpakowali sobie bramkę sami. Ba, najpierw jedną, a przed przerwą - jeszcze drugą. Legia się cieszyła. Dwa dośrodkowania Pawła Wszołka, dwie bramki autorstwa... lechitów Oba gole dla Legii były kuriozalne, w obu palce maczał Douglas, który źle przyjmował piłkę na prawej stronie boiska, a później przegrywał pojedynki biegowe z Wszołkiem. Skrzydłowy Legii dwa razy dośrodkowywał - w 16. minucie Yuri Ribeiro zgrał futbolówkę przed bramkę, a Blazić skierował ją do siatki. Choć, zaznaczmy, nie miał koło siebie żadnego gracza z Warszawy. Tuż przed przerwą niepotrzebne już było pośrednictwo kogokolwiek z Legii. Wszołek wrzucił, Bartosz Salamon kolanem pokonał Mrozka. Po tym pierwszym kwadransie, w którym Legia w końcu dopadła Lecha, goście z Warszawy cofnęli się, oddali inicjatywę. Niepotrzebnie, bo mogli Lecha przydusić, już wtedy strzelić drugiego gola i mieć spokój. A poznaniacy, choć mocno bezradni w ataku pozycyjnym, dochodzili do strzałów po stałych fragmentach. Najpierw Blazić uderzył piłkę głową w poprzeczkę, później tuż przed linią bramkową futbolówka minimalnie minęła się z głową Salamona. Race na murawie, kibice Lecha nie wytrzymali. A po wznowieniu - kontaktowe trafienie Lech był mentalnie rozbity, nie pierwszy raz w tej rundzie. Skoro Mariuszowi Rumakowi nie udało się go pozbierać w meczach z Puszczą, Ruchem czy Cracovią, to raczej niemożliwe to się wydawało w starciu z Legią. Kibice zresztą też pożegnali piłkarzy w niebieskich koszulkach gwizdami, a później przywitali, gdy wyszli na murawę na drugą połowę. Legia tego już nie mogła wypuścić z garści, Lech był elektryczny, nieskuteczny, bezradny. I to goście mieli więcej szans pod bramką Mrozka, choć też nie grzeszyli skutecznością. Lech zaś aż do 69. minuty nie był w stanie zmusić Kacpra Tobiasza do interwencji, dopiero wtedy z dystansu pięknie huknął Radosław Murawski. Bramkarz gości spisał się jednak na medal. Coraz bardziej nerwowo było na trybunach, kibice Lecha kazali się pakować, w wulgarnych słowach, właścicielowi klubu Piotrowi Rutkowskiemu i dyrektorowi sportowemu Tomaszowi Rząsie. Aż wreszcie nie wytrzymali - rzucili kilkadziesiąt rac w pole karne Tobiasza, bramkarz Legii uciekał byle dalej. Marciniak przerwał na chwilę mecz, ale gdy wypalone race wyniesiono, wznowił grę. I wtedy Joel Pereira pięknym strzałem z dystansu dał poznaniakom nadzieję. Na nadziejach się skończyło, do wyrównania nie doszło. I bliżej awansu do pucharów jest Legia. Po spotkaniu piłkarze Lecha poszli w kierunku "Kotła" - trybuny szalikowców, z której wcześniej poleciały race. Kibice ich wygwizdali, odwrócili się plecami. Zwycięscy legioniści poszli z kolei pod sektor gości - tam też nie było miłości. "Legia grać, k... mać" - usłyszeli.