Maciej Słomiński, INTERIA: Najtrudniejsze pytanie miejmy od razu za sobą - dlaczego Partizan Belgrad, a nie Crvena zvezda? Aleksandar Vuković, trener Piasta Gliwice: - Urodziłem się Banja Luce w ówczesnej Jugosławii. Wujek ojca zaszczepił w rodzinie miłość do Partizana Belgrad. Jest to historia bardzo podobna do wszystkich kibiców na świecie, historia mocno rodzinna. Każda tradycja ma swój początek, a nasza miłość do Partizana zaczęła się długo przede mną. W rodzinie Vukoviciów wszyscy mężczyźni są związani z Partizanem. Mój ojciec oglądał mecze czarno-białych w europejskich pucharach jeżdżąc po całej Europie. Bałkany są niesamowitą mozaiką narodowości. Ostatnio głośno było o tym, gdy Vladan Kovacević, który reprezentował w juniorskich kadrach Bośnię, zmienił przynależność piłkarską na serbską. - To dość skomplikowane dla osób z zewnątrz. Z Kovaceviciem łączy mnie bardzo wiele, pochodzimy z tej samej miejscowości, obaj jesteśmy obywatelami Bośni i Hercegowiny oraz obaj jesteśmy narodowości serbskiej. Czy pan mógł zagrać dla reprezentacji Bośni i Hercegowiny? - Teoretycznie miałbym taką możliwość, bo grali w niej słabsi ode mnie piłkarze, szczególnie w tych latach, gdy kraj powstawał. Zawsze pierwszym i jedynym wyborem była dla mnie Serbia, ale tam konkurencja była za mocna. Polscy kibice kupili wszystkie karnety Prowadzony przez pana Piast Gliwice zdobył na wiosnę 37 punktów w Ekstraklasie. Nikt nie miał więcej, z 16. miejsca przesunęliście się na piąte. Jak się zostaje "rycerzem wiosny"? - Jestem świadom, że wszystko mogło potoczyć się inaczej. Wiedziałem, że nasze szanse na utrzymanie wzrosną, jeśli będziemy więcej pracować, a nie mniej. Mieliśmy bardzo krótki urlop, w czas świąteczno-noworocznym zamiast 11 dni wolnego mieliśmy tylko cztery. Najważniejsza dla mnie była informacja zwrotna od zawodników. Ani przez chwilę nie słyszałem narzekania i wątpienia w słuszność obranej drogi. Po ostatnim meczu rundy jesiennej (wygrana 3-1 z Lechią w Gdańsku) daliśmy sobie 20 dni wolnego, 3 grudnia zaczęliśmy ciężką pracę, by trenować bez dłuższej przerwy do końcówki stycznia, gdy liga wznowiła grę po zimowej przerwie. Zdecydował się pan na przysłowiowe "przykręcenie śruby". - Nie zgodzę się, że przykręciliśmy śrubę. Nie było tak, że z drużyną nikt nie pracował wcześniej. Było ponad 60 dni między rozgrywkami, ten czas spadł nam z nieba. Jako drużyna byliśmy wcześniej zbyt łatwi do pokonania, na zbyt wiele pozwalaliśmy rywalom. Nie chodziło o bieganie po górach, a o pracę nad konkretnymi segmentami gry, o lepsze zrozumienie się na boisku. Chodziło o to, byśmy byli bliżej siebie na boisku, grali bardziej kompaktowo, to jest fundament, na którym można budować. Jak tracisz dużo bramek i dostajesz gonga za gongiem, trudno myśleć o grze do przodu. Większość drużyn Ekstraklasy 3 grudnia delektowała się mundialem. - To była ważna decyzja, wszyscy w klubie mieliśmy świadomość, że zagrożenie spadkiem z ligi jest realne, jeśli nie weźmiemy się do roboty. Po dwóch miesiącach pracy zaczęły się mecze, a my po czterech kolejkach mieliśmy cztery punkty i wciąż głęboko tkwiliśmy w strefie spadkowej z nożem na gardle. Być może w jednej czy drugiej głowie pojawiła się myśl: po co ta praca? Ostatecznie robota, którą wykonaliśmy opłaciła. Wyszło zdecydowanie na nasze, ponad oczekiwania, mało kto spodziewał się aż piątego miejsca, ze mną włącznie. Przez chwilę Piastowi "groziły" nawet puchary. - O takim wyniku nie chciałem nawet marzyć, to byłoby absurdem, gdy zaczynałem pracę. Gdy zaczynałem pracę, do Wisły Płock traciliśmy 13 punktów, dziś oni są w I lidze. Przewidywaliśmy, że do ostatniej kolejki będziemy bić się o utrzymanie. Jeśli jesteś gotowy na negatywny scenariusz, łatwiej jest pozytywnie się zaskoczyć. Nie zakładałem, że utrzymamy się łatwo, tylko że będzie trzeba się o to bić. Jak wielką rolę w walce o utrzymanie pełni sfera mentalna? - Ogromną. Kilka drużyn spadło z ligi dlatego, że w ogóle nie brały pod uwagę takiej możliwości - rok temu Wisła Kraków, teraz Wisła Płock i Lechia Gdańsk. Świadomość w jakiej pozycji się znajdujesz i co ci zagraża to rzeczy absolutnie kluczowe w walce o utrzymanie. W Legii Warszawa też było podobnie rok wcześniej. Mocno pilnowałem, żeby nikt nie myślał, że najgorsze nie może się zdarzyć. W którym momencie poczuł pan, że spadek wam już nie grozi, że misja została wykonana? - Mam coś takiego w sobie, że nie daję sobie, ani drużynie czasu na poczucie samozadowolenia. Bardzo się cieszę z tego, że gdy zapewniliśmy sobie bezpieczeństwo, graliśmy swoje do samego końca. Właściwie tylko ostatni mecz z Lechią Gdańsk nie był dla nas udany, ale i tak wtedy już mieliśmy piąte miejsce zapewnione. Aleksandar Vuković: Marek Papszun jest za mało na piedestale Czy gdy przejmował pan Piasta Gliwice, miał pan z tyłu głowy, że jak się nie uda wówczas trudno będzie wskoczyć na karuzelę trenerską? Jest pan legionistą, związanym ze stolicą, obejmując Piasta wyszedł pan ze strefy komfortu i wszystko się pięknie udało, ale mogło być również przeciwnie - mógł pan utonąć na dobre. - To pytanie dobrze obrazuje moją sytuację przed przyjściem do Piasta. Poniekąd czułem, że ta praca to dla mnie coś w rodzaju "ostatniej szansy", mimo że to była w zasadzie moja pierwsza samodzielna praca. Taki paradoks. Z drugiej strony w pracy trenera, codziennością jest to, że ciągle trzeba coś udowadniać. Gdy zatrudniał pana Piast, Lechia Gdańsk również była w kłopotach, wiem że rozmawialiście. Ostatecznie klub i pan wybraliście inaczej. - Lechia Gdańsk jako klub bardzo mnie interesowała, sprawy się potoczyły inaczej. Skończyło się na wzajemnym badaniu się, ja jestem zadowolony, że wybrałem Piasta. Wiedziałem, że w Gliwicach jest praca do wykonania. Gdy się za nią zabrałem, nie miałem już czasu rozmyślać co się stanie, jeśli się nie uda. Trzeba wierzyć w swoje umiejętności. Wolę ufać sobie i najbliższemu otoczeniu, niż się zastanawiać co ktoś z zewnątrz o mnie pomyśli czy powie. Tak jest też dzisiaj, gdy po sezonie Piast i ja dostaliśmy dużo pochwał.. Zdaje sobie sprawę, że to co było, to już mało licząca się historia. Co pan dziś myśli o sobie, który jako asystent trenera Legii Warszawa, leciał przez całe boisko pod sektor kibiców Lecha Poznań, by świętować bramkę strzeloną w ostatniej minucie meczu? - (Dłuższa cisza). Zwycięska bramka w prestiżowym meczu w ostatnich sekundach, to zawsze coś emocjonującego i o tym warto pamiętać. To był czas bycia pół-zawodnikiem/pół-trenerem, dopiero dojrzewało we mnie to co znaczy być szkoleniowcem. Zaszła we mnie ogromna zmiana i każdy może to łatwo zauważyć. Do pewnych rzeczy dojrzałem. Z drugiej strony zdawałem sobie wtedy sprawę ze swojej roli - jednego z asystentów, który więcej może dać drużynie z pozycji, który jest pomiędzy - łącznikiem między sztabem a drużyną. Taka była moja rola. Ważne ogłoszenie dla mistrza Polski Pół życia spędził pan w Legii Warszawa, gdzie każdy jest cały czas pod ciśnieniem, a przegrany mecz w lidze oznacza koniec świata. Piast Gliwice jest na drugim biegunie, jest jedną z najmniej medialnych drużyn Ekstraklasy. Nie brakuje panu tego warszawskiego ciśnienia? - Różnica medialna jest oczywista, ale dzięki temu łatwiej skupić się na pracy. W ogóle nie narzekam na ten spokój i nie brakuje mi sytuacji, gdy cały czas wyszukuje się rzeczy "wziętych z kosmosu". No, ale jeśli Legia kiedyś zadzwoni z propozycją pracy, to będzie panu miło. - Nie jest tak, że wolę pracować tam, gdzie jest mniejsze zainteresowanie medialne. Co życie przyniesie - zobaczymy. W tej chwili skupiam się wyłącznie na pracy w Piaście i w to wkładam całą swoją siłę i energię. Jeżeli chodzi o przyszłość, to prawda jest taka, że trener pracuje tam, gdzie go chcą, ale uważam też, że każdy trener ma możliwość wyboru. Kto był najlepszym trenerem sezonu 2022/23 w Ekstraklasie? - W stosunku do tego co osiągnął Marek Papszun, uważam że jest nawet za mało na piedestale. Ten człowiek zwyczajnie zabawił się z ligą, zabawił się z najmożniejszymi klubami. Dokonał czegoś co nie daje tytułu trenera sezonu, a trenera 10-lecia. Plebiscyt na trenera poprzedniego sezonu to najbardziej bezsensowny plebiscyt w historii. Facet, który miał drużynę z potencjałem słabszym od przynajmniej trzech drużyn, zdominował tę ligę, wyciągając z zawodników ponad maksimum możliwości. Na pewno dobrą robotę zrobili też Kosta Runjaić, Dawid Szulczek oraz John van den Brom, który miał ciężki początek, ta cała sytuacja z Maciejem Skorżą itd., ale doszedł wysoko w Europie. Chciałem zapytać o nowym sezon 2023/24. Po takiej wiośnie, trudno Piastowi będzie wejść w rolę "czarnego konia". - No tak, mamy problem, bo nikt nas nie zlekceważy (śmiech). Specyfiką polskiej ligi jest to, że dwie rundy to są dwa inne światy. Po zimowej przerwie wracamy do punktu wyjścia, wiele drużyn zmienia się diametralnie. Chcemy, żeby jesień dla Piasta wyglądała lepiej niż w poprzednich sezonach. Na koniec pytanie lingwistyczne - świetnie mówi pan w naszym języku, a czy myśli pan też po polsku? - Moja polszczyzna poszła w dobrym kierunku, jestem z niej zadowolony. Głoski "l" i "ł" są wciąż dla mnie nie do przeskoczenia, nigdy do końca nie będę tego czuł. Układam zdania w sposób polski, myślę jednak wciąż po serbsku. To daje idealny miks i przewagę. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA