Trener Legii zwolniony. Takich scen jeszcze nie było w historii Ekstraklasy
Edward Iordanescu nie będzie dłużej prowadził Legii Warszawa. Nawet najdokładniejsze prześledzenie historii polskiej ligi może nie przynieść odpowiedzi na pytanie, kiedy ostatnio trener tak zaciekle walczył o własne zwolnienie. Marzenie Rumuna się spełniło - nawet jego najwięksi obrońcy zobaczyli, że trzymanie go na siłę jest czystym sabotażem.

Pobyt Edwarda Iordanescu w Legii to cztery historie. Pierwsza - awans do fazy ligowej Ligi Konferencji. Z turbulencjami, wstydliwymi porażkami po drodze, czy wręcz cudem na sam koniec eliminacji, ale awans to zawsze awans. Druga to historia wiecznego narzekania - najpierw na braki w kadrze, a gdy już ją uzupełniono, to na fakt, że za późno. Powody do wykrzywiania twarzy zawsze się znajdowały, wliczając w to niewystarczającą ilość snu, czy nawet niesprawiedliwą rzeczywistość, która - jeśli wsłuchać się w wypowiedzi trenera - była do tego stopnia wykrzywiona, że im bardziej Legia kontrolowała mecze, tym częściej je przegrywała. Trzecią historią są konferencje prasowe, na których Iordanescu wprost prosił o zwolnienie. W ostatnich tygodniach robił to na każdej - coraz dobitniej, bo decyzyjny w tej sprawie duet Michał Żewłakow/Fredi Bobić, pozostawał głuchy na te głosy. Czwartą było dokonywanie sabotaży. Jedyne zwycięstwo Legii w ostatnim okresie było związane z dwoma strzałami życia Rafała Augustyniaka, zatem z czymś, czego Iordanescu nie mógł przewidzieć. Standardem za to stało się podejmowanie absurdalnych decyzji, począwszy od wymiany całego zespołu na mecz Ligi Konferencji (rezerwowi zagrali kosztem zawodników, którzy własnymi siłami wywalczyli przepustkę do Europy - mistrzostwo w zarządzaniu szatnią, nie mówiąc już o celowym osłabieniu drużyny), skończywszy na wystawieniu bezproduktywnych skrzydeł w postaci Kacpra Chodyny i Ermala Krasniqiego na spotkanie z Pogonią Szczecin w Pucharze Polski - po tym, jak Legia zainwestowała kilka milionów euro w zespół, a krajowy puchar - w którym jedna porażka oznacza koniec udziału - był najkrótszą drogą do Europy.
Legia to widziała, ale... nie chciała dojrzeć
Michał Żewłakow dostrzegał te problemy, bo w jego wypowiedziach łatwo można odnaleźć uwagi do rumuńskiego szkoleniowca. O wystawieniu rezerw na mecz Ligi Konferencji z Samsunsporem mówił, że do trenera na pewno już dotarło, że popełnił błąd i następnym razem wyciągnie z tego wniosek. O porażce 1:4 na Cyprze, że taktyka nie była optymalna. Jednocześnie Żewłakow, uparcie twierdząc, że to Iordanescu powinien podnieść zespół (którego sam Rumun nie miał zamiaru podnosić - a przynajmniej nie można było dostrzec choćby jednego sygnału, by było inaczej) sprawiał wrażenie człowieka, który nie dopuszcza do siebie faktów. Dyrektor sportowy Legii sam siebie tak opisał w niedawnym wywiadzie z serwisem Weszło, odnosząc się do odrzucenia wiedzy podczas meczu ze Hibernianem, że jego klub jest o krok od bycia wyeliminowanym. Mówił wówczas: - Ja w drugiej połowie meczu ze Szkotami siedziałem i chyba podświadomie wypierałem to, co napływało mi do głowy. Nie wiem, czy to była siła pozytywnego myślenia, ale udało się. Jednak nie przyjmowałem, że nie będziemy grać w pucharach (koniec cytatu). Teraz najwidoczniej stosował podobny zabieg z Iordanescu, ale już nie wyszło.
Michałowi Żewłakowowi w sumie trudno się dziwić, bo sytuacja, w której trener dostaje czas na wyjście z kryzysu, nie jest niczym niestandardowym. Podobnie jak ta, w której nie udaje mu się opanować pożaru i dopiero wtedy przychodzi moment na pożegnanie. Natomiast czymś niespotykanym i czymś, co trudno zakładać będąc dyrektorem sportowym, jest sytuacja, gdy trener otrzymujący dodatkową szansę dokłada jeszcze więcej do pieca, by wreszcie klub go wreszcie zwolnił. Iordanescu po pierwszych doniesieniach o chwiejnym stołku, na którym siedzi, nie zrobił dosłownie nic, żeby poprawić swoją sytuację, natomiast całkiem sporo, by ją pogorszyć. Tylko w meczu z Pogonią mieliśmy eksperymentalny, dziwny skład (kolejny raz), zastąpienie dobrze wyglądającego Kacpra Urbańskiego Wahanem Biczachczjanem, przy jednoczesnym pozostawieniu na boisku biegających bezcelowo Chodyny i Krasniqiego, oraz kolejną porcję narzekania na konferencji, jakie w zestawieniu z działaniami innych trenerów w lidze, którym kadrę również budowano w trakcie sezonu (Adrian Siemieniec, Luka Elsner), brzmi karykaturalnie. Iordanescu od tygodni nie zaprezentował sposobu na wyjście z kryzysu - choćby nieudanego, przestrzelonego. Nie było nawet jednego momentu, w którym ktoś z boku mógłby spojrzeć na działania trenera Legii i pomyśleć: może się nie uda, ale przynajmniej próbuje. Przynajmniej robi coś, co w założeniu ma sens.
Jedna z osób pracujących w klubie niedawno napisała mi, że sytuacja w środku klubu jest dużo spokojniejsza, niż przedstawia się ją na zewnątrz, a trener jest osobą, której styl pracy nie różni się od innych. Problem w tym, że sam trener od tygodni robił wszystko, by wyglądało to inaczej. Jeśli kogoś zwiódł - to w klubie, nie poza nim. O ile Fredi Bobić publicznie mówił, że chce wychodzić z dołka wspólnymi siłami z trenerem, o tyle nie wziął pod uwagę, że trener może mieć inne plany. Że dla trenera - o czym mówi głośno! - jedynym pomysłem na dźwignięcie Legii, jest jego zwolnienie.
Wieczny plac budowy. Czy leci z nami pilot?
Michał Żewłakow mógł bronić Edwarda Iordanescu z jeszcze jednego powodu - to był jego wybór. On go znalazł, on rozmawiał, on uwierzył, on złapał z trenerem tzw. flow. Podkreślał, że każdy inny kandydat miał jakieś wady - jeden chciał zarabiać za dużo, inny liczył na zatrudnienie w Legii armii swoich ludzi - ale Iordanescu? On pasował pod każdym względem. Jego zwolnienie to zatem porażka także Michała Żewłakowa.
W Rumuna można było uwierzyć, nie był przypadkowym trenerem, w teorii miał na koncie sukcesy, choć jeśli odsączymy te reprezentacyjne (to jednak inna para kaloszy), zostaną nam wyłącznie trofea zdobywane we własnym kraju. Nie chodzi o to, by je teraz deprecjonować, lecz nie pomijać faktów - liga rumuńska od lat jest na zakręcie, jej kluby nie znaczą nic w Europie. Żeby odszukać sezon, w którym tamtejsze drużyny zanotowały lepszy start w pucharach od polskich, trzeba cofnąć się do prehistorii i rozgrywek 2019/20. Jeśli zdobycie (jednego) mistrzowskiego tytułu w Rumunii ma być kluczem na mapie sukcesów tego szkoleniowca, Legia równie dobrze mogła zatrudnić kogoś z mistrzostwem Polski w CV - ligi lepszej od rumuńskiej. Z jakiegoś powodu lepiej wygląda jednak tytuł zagraniczny, niż krajowy. Lepiej wygląda Iordanescu, niż Waldemar Fornalik - wygrywający krajową ligę ostatni raz w podobnym czasie do Rumuna.
Ale żeby być uczciwym - mało kto ten wybór podważał. Mimo wszystko wydawało się, że Legia po różnych przebojach z trenerami, wreszcie znalazła kogoś, kto daje nadzieję na współpracę dłuższą niż kilka miesięcy. Gorzej, że Iordanescu zastąpił Goncalo Feio, który do momentu odejścia, był priorytetem Michała Żewłakowa, jeśli chodzi o podpisanie kontraktu. Feio i Iordanescu to dwa zupełnie różne typy trenerów. Pierwszy bazuje na reaktywności - nie potrzebuje piłki, by grać swoją grę. Drugi - na posiadaniu, czasami sięgającym 70%. Jeśli trener numer jeden i trener numer dwa z listy Michała Żewłakowa to tak różni trenerzy, zasadnym pytaniem jest to o wizję, czym ma być teraz Legia?
Legia trenerów zmienia często, ale wcale nie to jest największym problemem. Dużo większym jest to, że każdy kolejny przychodzi budować wszystko od nowa, bo jego wizja odbiega od wizji poprzednika. Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby dom, jeśli w trakcie jego budowy co miesiąc zmieniał się architekt i dostawał wolną rękę w nanoszeniu zmian na dotychczasowy plan. Tak dziś wygląda Legia.
Odejście Edwarda Iordanescu jest tak naprawdę mało istotnym punktem w najnowszej historii klubu. Dużo ważniejszym jest to, jak na to zareaguje Michał Żewłakow. Czy mając za sobą kilka tygodni, w których dla każdego jasne było, iż projekt z Rumunem skończy się prędzej niż później, przygotował się na tyle, by dziś finalizować rozmowy z następcą - choćby ten miał przyjść dopiero w zimie? Czy Legia znów podejmie działania ad hoc, by za kilka miesięcy zastanowić się, czemu znów nie wyszło, tak jak nie wychodzi od pięciu lat?












