Gdy przed tygodniem Lech rozbił przy Bułgarskiej Widzew Łódź 4:1, znów w ocenach jego gry przeważały "ochy" i "achy". A gdy w tej kolejce swoje spotkania przegrały już ekipy Jagiellonii Białystok, Rakowa Częstochowa i Legii Warszawa, to zaczęło go już wręcz koronować na nowego mistrza Polski. Tyle że Lech już jesienią pokazał, że gdy przychodzi mu grać na wyjeździe, to jest zupełnie inną drużyną. Pokazały to spotkania z Puszczą Niepołomice, Piastem Gliwice czy Górnikiem Zabrze. Wiosną miało być inaczej, Lech miał dominować tak w Poznaniu, jak i na boiskach rywali. Stłamsił przed tygodniem ekipę Widzewa Łódź, wygrał 4:1, a mógł znacznie wyżej. Tyle że od 17. w lidze Lechii Gdańsk odbił się, nie miał nic do powiedzenia. I nie tłumaczy tego szybki osłabienie, bo jeszcze przed upływem kwadransa z boiska wyleciał jego stoper Alex Douglas. Lechia Gdańska stłamsiła lidera Ekstraklasy. 1:0 po pierwszej połowie, a powinno być znacznie wyżej W Gdańsku mogą żałować, że John Carver przejął tę drużynę tak późno, na przełomie listopada i grudnia. Lechia prezentowała się w tym sezonie żałośnie, Anglik dostał w grudniu tylko jeden mecz, by tchnąć w zespół nowego ducha. Udało się, było zwycięstwo 1:0 ze Śląskiem Wrocław, dające jeszcze nadzieję. A na starcie wiosny - remis 1:1 na gorącym terenie w Lublinie. Co innego jednak starcie z Lechem Poznań, liderem rozgrywek, celującym w tytuł. Na Polsat Plus Arenie w Gdańsku można było jednak odnieść wrażenie, że to gdańszczanie grają o mistrzostwo, a Lech chce się tylko uratować przed spadkiem. Goście nie mieli praktycznie nic do powiedzenia. Nie minęły jeszcze dwie minuty, a już w ekipie Lecha żółtą kartkę miał stoper Alex Douglas, a Maksym Chłań z Lechii oddał piękne uderzenie z woleja, minimalnie się przy tym myląc. Oba elementy były ważne, bo Ukrainiec dał sygnał drużynie, że to ona może dyktować w niedzielę warunki. A Szwed musiał uważać. I uważał tak, że już w 14. minucie wyleciał z boiska, faulując na środku Antona Carenkę. Nie sposób uwierzyć, jakim cudem aż do 43. minuty Lechia remisowała w tym spotkaniu 0:0. Grała pomysłowo, Chłań nie zwracał uwagi na graczy Lecha, biegał między nimi niczym Leo Messi między piłkarzami Levante dekadę temu. A przecież nie był sam, cała Lechia genialnie stosowała pressing, a akcje napędzali też Carenko czy Bohdan Wjunnyk. Czasem Lecha ratował Bartosz Mrozek, odważnie wychodząc z bramki. Czasem pomagał mu Gurgul wybijając piłkę z bramki po strzale Wjunnyka. Generalnie jednak gospodarze pudłowali na potęgę, jak Tomáš Bobček, gdy dobijał do pustej bramki strzał Wjunnyka w słupek. Lech zaś nie istniał i nie tłumaczy tego brak kontuzjowanego bohatera starcia z Widzewem Afonso Sousy. Marnie prezentował się Antoni Kozubal, defensywy nie zabezpieczali Filip Jagiełło i Radosław Murawski. Aż w końcu, tuż przed przerwą, Lechii przysłużył się Antonio Milić. Chorwat źle interweniował po zagraniu Carenki w pole karne, skorzystał z tego Bobček. Z dość ostrego kąta uderzył między nogami Mrozka, dał drużynie prowadzenie. Sędziowie zastanawiali się jeszcze, czy Mrozkowi nie zasłonił widoku przeskakujący przed nim Tomasz Neugebauer. Uznali jednak, że nie. I Lechia jak najbardziej prowadziła po pierwszej połowie 1:0. A powinna - 3:0. Jedna sytuacja Lecha Poznań po przerwie, kilka szans Lechii. "Kolejorz" nie uciekł reszcie czołówki, nie dał rady Trener Lecha Niels Frederiksen dokonał w przerwie dwóch zmian, pojawili się chwaleni za mecz z Widzewem: Islandczyk Gisli Thordarson i Duńczyk Rasmus Carstensen. Zmienili tyle, że goście mieli coś więcej do powiedzenia w ofensywie, choć nie na tyle, by wyrównać. Jedną okazję miał w końcu Mikael Ishak, skończyło się w Lechii na interwencji głową innego Szweda Eliasa Olssona, strachu i rzucie rożnym. Gdańszczanie zaś nie wykorzystali wcześniej dwóch okazji, by zapewne rozstrzygnąć już to spotkanie. Neugebauer świetnie uderzył z wolnego, ale tuż obok słupka. Carenko zaś zwolnił kontratak, choć i tak wywalczył pozycję strzelecką - świetnie spisał się jednak w bramce Lecha Mrożek. Lech długo był bezradny, nie miał żadnej kontroli nad tym spotkanie. Coś się zaczęło zmieniać dopiero w ostatnich 20 minutach, gdy gospodarze jednak trochę opadli z sił. Tyle że jego ataki nie przynosiły żadnego efektu. I gdy kończyła się już 90. minuta, Lechia znów skontrowała. Uśpiła poznaniaków, którzy zaczęli ryzykować. Michał Głogowski miał sytuację, która pewnie śniłaby mu się po nocach, gdyby wynik był inny. A spudłował z pięciu metrów, gdy dostał wystawkę od Tomasza Wójtowicza. I to się mogło zemścić, w doliczonym czasie szansę miał jeszcze Milić. Nie wykorzystał jej, Lechia wygrała 1:0. I ma już tylko punkt straty do znajdującej się poza strefą spadkową Puszczy Niepołomice. Lecha zaś czeka w piątek "hit pokonanych" - starcie z Rakowem Częstochowa.