Przed pierwszym gwizdkiem wskazywanie faworyta było wyzwaniem mocno ryzykownym. Wprawdzie Śląsk Wrocław to aktualny wicemistrz Polski, ale do gry przystępował jako drużyna ze strefy spadkowej. W dwóch poprzednich występach ligowych wywalczył ledwie punkt. Widzewiacy liczyli na udany rewanż za starcia z ubiegłego sezonu. Ulegli wówczas w obu spotkaniach, najpierw u siebie, potem we Wrocławiu. Tym razem miało być zupełnie inaczej. Lechia Gdańsk wciąż bez wygranej. Beniaminek odrzucił ofertę za swoją gwiazdę Festiwal niemocy na stadionie Widzewa. Gra w przewadze... tylko przeszkadzała Tymczasem prowadzenie mogli objąć goście. W 23. minucie Lirim Kastrati fatalnie zagrywał głową do Rafała Gikiewicza i do piłki dopadł Sebastian Musiolik. W idealnej sytuacji uderzył jednak wprost w golkipera Widzewa. To była najgroźniejsza "akcja" przed przerwą, co wiele mówi o poziomie sportowym tego spotkania. Po zmianie stron optyczną przewagę uzyskał Śląsk, tyle że w żaden sposób nie przekładało się to na boiskowe profity. Wydawało się, że układ sił może ulec zmianie po 64. minucie. Wówczas czerwoną kartkę za faul (poszkodowanym Burak Ince) zobaczył Samuel Kozlovsky. Gra w przewadze nie posłużyła jednak wrocławianom. Nadal to oni posiadali inicjatywę, ale Widzew bronił się skutecznie. Z każdą upływającą minutą frustracja w zespole gości narastała w tempie jednostajnie przyspieszonym. W akcie desperacji kilka minut przed końcem rzut karny próbował wymusić Arnau Ortiz. Sytuacja była nawet analizowana przez VAR. Ostatecznie jednak zawodnik Śląska otrzymał żółta kartę za symulowanie. Bezbramkowy remis i zaprezentowany styl gry źle wróżą ekipie Jacka Magiery przed powrotem na scenę europejską. Odrobienie dwubramkowej straty w potyczce z St. Gallen wydaje się zadaniem... co najmniej trudnym.