Rok 2016 był najlepszym rokiem w karierze sędziego Szymona Marciniaka? Szymon Marciniak: Bez wątpienia bardzo dobry, chociaż nie brakowało też trudniejszych momentów. Taki lekko słodki, leciutko gorzki. Przede wszystkim sporo mnie nauczył. Po euforii, czyli przed Euro i po mistrzostwach, tej najważniejszej dla mnie imprezie, byłem na fali. Do Francji pojechałem jako debiutant, sędzia raczkujący i tylko na dwa mecze. A jednak się udało i wywalczyłem sobie promocję do 1/8 finału. Plan wykonałem z nadwyżką, bo to nie był koniec mojej pracy na Euro. Potem był ćwierćfinał Niemcy - Włochy, pozytywnie oceniony i wreszcie półfinał Portugalia - Walia. Tak sobie myślałem, że na miejscu Portugalii mogliśmy być my, Polacy. W sumie Euro dało mi dużo doświadczenia, ale też dużo pewności siebie. Co prawda w tych ostatnich dwóch meczach byłem tylko sędzią technicznym, ale i tak to było ogromne przeżycie. Można się domyślać, że to określenie, leciutko gorzki, dotyczy okresu po powrocie do Polski? - Tak się złożyło, że od razu z Francji, zamiast na urlop, pojechałem prowadzić mecz 1. kolejki Legia - Jagiellonia, w którym popełniłem błąd, bo nie zagwizdałem karnego. I stało się, na każdym kroku mi to wytykano, a ja czułem jak lecę od bohatera - po Euro - do zera. Takie jest właśnie sędziowanie, droga w dół jest krótka i szybka, wspinanie jest długie i mozolne. Potem był urlop, kontuzja i trzy tygodnie odpoczynku oraz walki z czasem, bo zostałem wyznaczony jako sędzia techniczny na Superpuchar Europy, Real - Sewilla. Na szczęście zdążyłem z wyleczeniem kontuzji, w ostatniej chwili lekarze dali mi pozwolenie na wyjazd. Warto było się tak spieszyć, przecież w tym meczu był pan "tylko" sędzią technicznym? - Właśnie niektórzy dziennikarze się dziwili, że mi się chce jechać, ale tak mogą mówić tylko ci, którzy sami tego nie przeżyli i nie zdają sobie sprawy, jakie to doświadczenie. Sędziowie w tak ważnym spotkaniu jak Superpuchar Europy są technicznymi w jednym roku, a głównymi w następnym. Ze mną też tak może być. No właśnie, prasa ma duże znaczenie w pana pracy. W Europie mówią i piszą o panu dobrze, w Polsce jest bardzo dużo głosów krytycznych. - Tak, szczególnie po Euro we Francji. Ta poprzeczka, którą sobie zawiesiłem, jest bardzo wysoko. Konstruktywna krytyka jest potrzebna, szczególnie w sędziowaniu, aby nie popaść w samozachwyt. To jest taki rodzaj pracy, w którą jest wkalkulowany margines błędu i wiadomo, że nie zawsze będzie idealnie. Sędziemu międzynarodowemu, tym bardziej po udanym Euro, błędy nie przechodzą niezauważone, są bardziej nagłaśniane, wielokrotnie opisywane. I trzeba sobie z tym radzić. Ja wiem, czyją krytykę mogę przyjmować do siebie. Na pewno nie biorę do siebie opinii tzw. hejterów, bo to byłoby niepoważne. Wciąż mnie nie przestaje zadziwiać i wydaje mi się to wręcz śmieszne, że tak łatwo wydaje się osądy, siedząc przed ekranem telewizora. Potrafię sam być w stosunku do siebie samokrytyczny. Wiem, kiedy się pomyliłem i jeśli mogę, to staram się to naprawić. Czy prawdą jest, że jest pan sympatykiem Legii Warszawa, a co za tym idzie, faworyzuje stołeczny klub? - Nie jest to prawdą. Nie zamierzam mówić o moich sympatiach, bo sędziując muszę wszystkich traktować tak samo. Jeśli chodzi o Legię, to podam przykład. W zeszłym roku, chyba na osiem spotkań Legii, które prowadziłem, wygrali tylko dwa. Nie da się jednak ukryć, że mecze na Legii i mecze Legii są najtrudniejsze. Bo to Legia, czy się komuś to podoba czy nie, kreuje najwięcej meczowych sytuacji, ma najlepszy skład i wiadomo, że łatwiej jest popełnić błąd, gdy na polu karnym masz 10-15 sytuacji, niż gdy jedziesz na inny mecz i masz w sumie 4-5 oddanych strzałów, a bywa, że i zero. Rozumiem frustrację niektórych kibiców, ale też zawsze powtarzam: mamy niedobór sędziów. Dam przepisy, kartki, ufunduję gwizdki, sam sprawdzę na meczach niższych lig, co taka osoba potrafi i dopiero wtedy pogadamy o błędach i faworyzowaniu. Jest pan z Płocka. Od początku sezonu w ekstraklasie gra miejscowa Wisła, jedyna drużyna, której meczów pan nie prowadzi. - Powiem tylko, że była propozycja sędziowania meczu Legia - Wisła Płock, ale odmówiłem, bo uznałem, że nie ma to sensu. Po co prowokować los, jeśli nie ma takiej potrzeby. Choć Wisła jest mi bliska, to nie znam jej za dobrze. Oglądałem na żywo tylko jej jeden występ, spotkanie z Lechią Gdańsk w 1. kolejce. To najlepszy dowód, że nie mam czasu. Cieszę się, że Wiśle dobrze idzie. To budujące, że beniaminek radzi sobie tak dobrze, gra do przodu. Szczególnie cieszy mnie, gdy koledzy mówią, że płocka ekipa ma pecha w kontekście traconych punktów, a nie, że brakuje im umiejętności. Mecze z Lechem, Legią i ten ostatni z Jagiellonią, gdzie wygrali z liderem w Białymstoku, oglądałem w telewizji. Wyniki nie biorą się z przypadku. Dlatego uważam, że nie powinno być problemu z utrzymaniem się w ekstraklasie. Życzę Wiśle, by wywalczyła miejsce w pierwszej ósemce. Dobrze wiem, jak wygląda ostatnie siedem kolejek i walka o utrzymanie, a Płock nie ma doświadczenia. Mam jednak nadzieję, że Wisła znajdzie się w górnej ósemce, a ma duże szanse. Jakim sędzią stara się pan być? - Przede wszystkim normalnym. Mam troszkę doświadczenia z boiska, jako były piłkarz, więc dobrze wiem, co mnie denerwowało, kiedy widziałem, że sędzia był najmądrzejszy i najważniejszy. To było dla mnie niezrozumiałe, że arbitrowi nie można było zwrócić uwagi. Brakowało dialogu. Było nawet takie słynne powiedzenie, "odejdź, nie odzywaj się, bo dostaniesz kartkę". Staram się być normalny, ale nie mogę też pozwolić sobie wejść na głowę. I to nieważne, czy sędziuję zawodnikom z Polski, czy Cristiano Ronaldo. Każdy musi mieć do mnie taki sam szacunek i to co powiem musi być ostateczne. Nie należy też zapominać, że kiedy masz szacunek do siebie, to inni też ciebie szanują. Zawodnik nie może mnie zakrzyczeć, przegadać, machnąć na mnie ręką, a ja odpuszczę. Póki co, to działa. Jak się pan przygotowuje do meczu w Lidze Mistrzów? - Przygotowania zaczynają się w momencie wyznaczenia na mecz i szukaniu informacji w specjalnym programie. Kiedyś na pewno tak, ale teraz już nie czuję podniecenia, gdy mam sędziować spotkanie największych europejskich drużyn. Cała ekipa musi się dobrze przygotować, spotykamy się i dzielimy spostrzeżeniami. Musimy wcześniej wiedzieć, że choćby w Realu Madryt bramkarz nie kopie piłki do przodu, ale każdą rozgrywa od bramki do najbliższego obrońcy. Nie ma potrzeby biegać na środek boiska, wystarczy stać na 25. m, co daje oszczędność kolejnych 25. m. To są niuanse, ale na pełnej szybkości, gdy grają najlepsi, detale robią różnicę. Możliwość przewidywania schematów gry nie odbiera jej uroku? - Nie, bo w sędziowaniu nie ma nic pewnego. Bywa tak, że mecz dobrze się układa, ale to są ludzie i tu wszystko w każdej chwili może się zdarzyć. Ktoś może coś do kogoś powiedzieć, odepchnąć, oddać, także poza moją widocznością. My jesteśmy tylko ludźmi, podążamy wzrokiem tam, gdzie jest piłka. Mimo że staramy się dzielić zadania i boisko na 5 stref, które potem ogarniam, to nie jesteśmy w stanie, zwłaszcza jeśli zawodnicy nie chcą, wszystkiego zobaczyć. Nawet kamera nie łapie wszystkiego, ale mamy za to wspaniałych gości komentatorów w studio, którzy są fachowcami i oni wszystko widzą, nawet to, czego kamera nie widzi. Dobre recenzje zbierał pan z meczów Ligi Mistrzów? - Tak, pod względem prowadzenia spotkań w tych rozgrywkach to był niesamowity rok. Zaczynaliśmy od meczu play off Roma - Porto, bardzo ciężkiego, z dwiema czerwonymi kartkami dla gospodarzy, eliminującymi Włochów z rozgrywek. Po spotkaniu każda moja decyzja była omawiana, a pokazanie kartek pewnie mnie wywindowało, bo nie było do mnie żadnych zastrzeżeń. Nie ukrywam, że to też był taki pozytywny kop w górę. Prowadził pan także spotkania eliminacyjne do mistrzostw świata. - Zacząłem od meczu Chorwacja - Turcja. Same już zespoły gwarantowały, że będzie się działo, ale to był też dowód, że nie tylko UEFA, ale także FIFA mnie dostrzega. Na dodatek dowiedziałem się, że jestem w grupie 20 sędziów z Europy, z których pewnie 10 będzie prowadziło spotkania mistrzostw świata w Rosji. Dostaliśmy też zaproszenie na zgrupowanie do Zurychu, do kwatery głównej FIFA i wiedziałem, że wróciłem na dobre tory. Przyszły kolejne mecze Ligi Mistrzów, zaczynając od Atletico - Bayern, za chwilę był Olympique Lyon - Juventus i ten ostatni Real - Borussia. Cieszę się, że te spotkania tak dobrze nam poszły. Nie było wielkiej spinki, podniecenia, pojechaliśmy jak na każdy inny mecz maksymalnie skoncentrowani i wróciliśmy z super ocenami i dobrymi opiniami. W Polsce dziennikarze bezlitośnie krytykują pana błędy, a jak jest za granicą? - No właśnie, to jest ciekawe. W UEFA mają dostęp do naszej prasy, nie tylko mojej, ale i pozostałych sędziów z Elite. Monitorują mecze i wiedzą dobrze, co się o nas pisze. Ja się swoich decyzji nie wstydzę, wysyłam błędne i kontrowersyjne sytuacje do ich oceny. Zależy mi, by dowiedzieć się, gdzie i kiedy popełniłem błąd. Wiem, że z UEFA przyjdzie szczera, dobra rada i nikomu tam nie zależy, by mnie zdyskredytować. Co mam powiedzieć, gdy słyszę ocenę, że w Polsce nie potrafimy cieszyć się sukcesem innych. My Polacy w ogóle mamy w sobie za dużo zawiści w stosunku do drugiego człowieka, jego sukcesów i to jest przykre. Zachowując wszelkie proporcje, można to także zobaczyć na przykładzie Roberta Lewandowskiego i Grzegorza Krychowiaka. Do krytyki są wszyscy pierwsi, a wielu niegodnych jest nosić za tymi piłkarzami torby. Rozmawiała: Jolanta Marciniak