Ogłoszony z końcem sierpnia raport "Ekstraklasa Piłkarskiego Biznesu" to wspólne dzieło Ekstraklasy i firmy audytowej Ernst&Young. To już dziewiąta edycja szczegółowego wydawnictwa, ale dopiero teraz udało się przyjrzeć finansom ligowych klubów w perspektywie sezonu, a nie jak było do tej pory w danym roku kalendarzowym. Legia szasta kasą W porównaniu do poprzedniego zestawienia mistrzowie Polski zarobili aż 281 milionów złotych, o 150 więcej niż w ubiegłym roku. Wszystko to spowodowane było awansem legionistów do Champions League. Z tytułu praw mediowych za występy w fazie grupowej najbardziej prestiżowych rozgrywek klubowych Starego Kontynentu na konto stołecznego klubu wpłynęło aż 117,3 miliona złotych. Ogromną kasę dała też sprzedaż zawodników. Od początku lipca 2016 do końca marca 2017 na konto Legii wpadło aż 47,5 miliona złotych, a ekipę Besnika Hasiego i Jacka Magiery opuścili m.in. Ondrej Duda, Nemanja Nikolić, Aleksandar Prijović, Bartosz Bereszyński i Ariel Borysiuk. Ale kasa szła także w drugą stronę, bo ściągnięcie zastępców kosztowało aż 35 milionów złotych. Skoro więcej znalazło się na koncie, to można sobie było pozwolić na wyższe pensje. W sezonie 2016/7 legioniści wydali na kontrakty dla piłkarzy aż 60 milionów złotych wobec 31,6 miliona złotych z 2015 roku. Sumując wszystkie koszty, za każdy zdobyty punkt w Ekstraklasie, Lidze Mistrzów czy Pucharze Polski, legioniści zapłacili aż 2,04 miliona złotych. Dla porównania za jeden punkt zdobyty w lidze Arka zapłaciła 110, a Jagiellonia 120 tysięcy złotych. Mimo takiej rozrzutności mistrzowie Polski skończyli też sezon z fantastycznym zyskiem netto, sięgającym prawie 75 milionów złotych. Dlatego tym bardziej nieprawdopodobne wydaje się, że jedno potknięcie w europejskich pucharach w tym sezonie, sprawiło, że kasa legionistów zaczęła świecić pustkami. Przyczyny takiego stanu ciężko jednoznacznie diagnozować. W Legii od dłuższego czasu trwa konflikt właścicielski. Dariusz Mioduski zarzuca niegospodarność Bogusławowi Leśnodorskiemu. Jak było naprawdę, powiedzieć mógłby nam tylko... księgowy z Łazienkowskiej. Lech i Jaga czyli jak żyć bez pucharów Dzięki kosmicznym wpływom z UEFA, Legia odjechała całej stawce. Drugi w zestawieniu Lech zarobił "zaledwie" 75 milionów złotych czyli o ponad 200 milionów mniej niż mistrzowie Polski. Warto zaznaczyć, że Lech nie był podłączony do europejskiej kroplówki, bo poznaniacy nie załapali się nawet do eliminacji Ligi Europy, kończąc ligę 2015/6 w środku stawki. Ale włodarzom Lecha i tak należą się brawa, bo wpływy były tylko o niespełna 3,5 miliona złotych niższe niż w 2015 roku, kiedy poznaniacy zarobili z UEFA 19 milionów złotych. Duża w tym zasługa doskonałego szkolenia młodzieży. Szkółka Lecha staje się już rozpoznawalna w całej Europie. W tym roku z serca Wielkopolski w świat ruszyli Tomasz Kędziora, Jan Bednarek czy Dawid Kownacki (zysk z ich transferów zostanie ujęty w kolejnej edycji). Rok wcześniej Lech zarobił na sprzedaży zawodników ponad 20 milionów złotych. Co warte odnotowania na koniec sezonu klub zanotował spory zysk - ponad 11 milionów złotych Równie uśmiechnięty patrząc na klubowe konto mógł być prezes Jagiellonii Cezary Kulesza. Białostoczanie zakończyli sezon także na dużym plusie - 11,275 mln złotych. Jaga to sztandarowy przykład tego, jak żyć oszczędnie i zarazem osiągać sukcesy przynajmniej na krajowym podwórku, bo przychody klubu z Podlasia wyniosły tylko 34,4 mln zł. To sporo mniej niż Zagłębia (40 mln zł), Cracovii (42,5 mln zł) czy Lechii (46,3 mln zł). Jaga podobnie jak wszyscy w naszej lidze, niezłą kondycję finansową zawdzięcza sprzedaży najlepszych graczy. Tym razem potężny zastrzyk gotówki dało wytransferowanie Bartłomieja Drągowskiego do Fiorentiny za ponad 12 mln zł. Zyskiem na koniec sezonu mogą się pochwalić także w Gdyni (2,9 mln zł), Wrocławiu (2,7 mln zł), Cracovii (1,56 mln zł) i Łęcznej (0,25 mln zł). Jak przeżyć do pierwszego W pozostałych klubów obowiązuje zasada, którą dobrze zna każdy z nas. Czyli jak przetrwać do pierwszego, a konkretniej do kolejnej transzy za prawa telewizyjne. To i tak średnio się udaje, bo drużyny są w dużej mierze na utrzymaniu samorządów - w tym Śląsk i w mniejszym stopniu Arka, które wypracowały w zeszłym sezonie zysk. A i tak praktycznie nikomu nie udaje się wyjść na zero. Wisła Płock skończyła poprzednie rozgrywki ze stratą ponad 9 milionów złotych. Na minusie były także Korona, Ruch i Zagłębie oraz pozbawiona miejskiego wsparcia i borykająca się z problemami własnościowymi Wisła. Wiele wskazuje na to, że w najbliższe lata niewiele zmienią. Jak pokazuje przykład Legii prawdziwe pieniądze można zarobić tylko w Lidze Mistrzów. Ale awans do Champions League jeszcze przez długi czas nie będzie w polskiej piłce normalnością. Co więcej, niedługo jako wielki sukces będziemy świętować grę w grupie Lidze Europy. Żeby mieć miejsce wśród europejskich średniaków trzeba dysponować budżetem na poziomie 100 milionów euro (tyle mają m.in. Olympiakos czy Celtic). To pułap dla nas nieosiągalny, chyba że w któryś z polskim klubów zainwestują szejkowie lub Chińczycy. Jak na razie przychody marketingowe Ekstraklasy to około 170 milionów złotych rocznie. Przy kolejnym przetargu na prawa do pokazywania ligi ta kwota może wzrosnąć, ale nic nie wskazuje na to, żeby były to oszałamiająco większe pieniądze. Nie da się uniknąć wrażenia, że nasza klubowa piłka powoli wpada w błędne koło. Liga zaczyna się wcześnie, bo szybko zaczynamy start w pucharach. W związku z tym przerwa między sezonami trwa bardzo krótko i kluby nie są w stanie skompletować kadry już na początku lipca. A zaczynają grać tak szybko, bo zanim zacznie się poważne granie, już ich w europejskich pucharach nie ma. Taki stan rzeczy będzie trwał dopóki przez kilka sezonów z rzędu przynajmniej dwie drużyny nie będą stale meldować się w fazie grupowej Ligi Europy. Może zamiast narzekać, cieszmy się z tego, że przynajmniej wszystko przed telewizorami dostajemy w ładnym opakowaniu? Ekstraklasa to jedna z najlepiej pokazywanych lig w Europie. Krzysztof Oliwa