Z raportu „Finansowa Ekstraklasa” wynika, że Lech zanotował spadek przychodów z 183,7 do 123,1 milionów złotych. Zajmuje drugie miejsce w Ekstraklasie. O ponad 140 milionów wyprzedza was Legia. Karol Klimczak, prezes Lecha Poznań: - Rok temu Legię w sumie przychodów wyprzedziliśmy, ale po rozczarowującym sportowo poprzednim sezonie zajmujemy drugą pozycję. Tegoroczny raport doskonale pokazuje jednak, że Lech ma bardzo silne fundamenty. Naszą siłą są długa historia, wyrobiona marka, rzesza wiernych kibiców w całej Wielkopolsce i najlepsza akademia w Polsce. Ale do dynamicznego rozwoju potrzeba jeszcze sukcesu na boisku. Niezbędna jest gra w Europie. Podczas dyskusji wokół raportu Grant Thornton pojawiały się pytania, co w klubie piłkarskim jest ważniejsze: biznes czy sport? Oczywiście, że sport. To on stoi na pierwszym miejscu. Bo wszystko napędza. Bez dobrych wyników nie ma mowy o rozwoju. Ale biznes musi robić wszystko, żeby sport miał jak najlepsze warunki do odniesienia sukcesu. By ten sukces uprawdopodobnić. To jest sprzężenie zwrotne. Sport i biznes w klubie piłkarskim to są naczynia połączone. Muszą się wzajemnie napędzać. Jestem przekonany, że w Lechu mamy wszelkie zdolności, żeby wykorzystywać „okna pogodowe”. Sprzyjającą koniunkturę świata piłki, tak? Tak, Lech ma tak zbudowaną wewnętrzną strukturę organizacyjną, że jesteśmy w stanie generować przychody, kiedy pojawia się sukces sportowy, który w klubie piłkarskim jest naturalnie absolutnie najważniejszy, powtarzam. Trzeba być jednak na niego gotowym, umieć go wykorzystać, wygenerować płynące za nim pieniądze. Na konferencji „Finansowa Ekstraklasa” dyskutowaliśmy o tym z przedstawicielami Jagiellonii, Rakowa i Legii. I trzeba powiedzieć, że biznes piłkarski w Polsce sukcesywnie rośnie. Pierwszy raz w historii sumaryczny przychód wszystkich klubów Ekstraklasy przekroczył próg miliarda złotych. Nie ma w tym przypadku, Lech się do tego przyczynił, nasz spektakularny sukces w Lidze Konferencji sprawił, że atmosfera wokół piłki klubowej się poprawiła. Najważniejsze, żeby na jednym ćwierćfinale Ligi Konferencji się nie zatrzymać. Oczywiście. Na szczęście, jako liga zakończyliśmy fatalny okres, kiedy naszych przedstawicieli w Europie po prostu nie było. Raków rok temu dostał się do Ligi Europy, Legia kolejny raz zakwalifikowała się do fazy grupowej Ligi Konferencji, debiutuje w niej Jagiellonia. To wszystko uwiarygadnia Ekstraklasę w oczach odbiorców. Kibice przestają kojarzyć polską piłkę klubową z przaśnością i porażkami. Postrzegają ją jako atrakcyjny produkt, warty poświęcenia na niego czasu i pieniędzy. Widzą, że coraz lepiej rywalizujemy na arenie międzynarodowej. I nie musimy mieć żadnych kompleksów względem drużyn z krajów. Nie za odważna to diagnoza? Mam wrażenie, że polski kibic ma świadomość, że klubowi z Ekstraklasy w każdej chwili w europejskich pucharach może przydarzyć się taka wpadka, jak Lechowi rok temu ze Spartakiem Trnawa... I bardzo mocno to odczuliśmy zarówno w sferze sportowej, jak i finansowej, co najlepiej obrazuje spadek w przychodach. Niestety, takie wpadki się zdarzają. Rozczarowujące mecze, dwumecze, rundy, sezony też. I to boli. Ale w tego typu raportach najjaskrawiej widać nie jeden sezon czy występ w pucharach, ale znacznie szerszy trend. I tu nie ulega żadnym wątpliwościom, że Ekstraklasa w ostatnich latach sukcesywnie rośnie i rośnie również Lech, którego wzrost oczywiście ściśle wiąże się z wynikami na boisku. W 2022 roku wygraliście mistrzostwo Polski. W 2023 roku doszliście do finału Ligi Konferencji. W sezonie 2023/24 kończyliście z zagubionym Mariuszem Rumakiem u sterów i dopiero na piątej pozycji w tabeli Ekstraklasy. I przez to uwidacznia się amplituda w naszych przychodach. Jeśli gramy w fazie zasadniczej europejskich rozgrywek, są one wyższe. Jeżeli wychodzimy z niej i zapewniamy sobie europejską wiosnę, aż do ćwierćfinałów, to są rekordowe, bo w sezonie 2022/23 odnotowaliśmy przychód w wysokości ponad 180 milionów złotych, co dało nam pierwsze miejsce w zestawieniu. Najgorzej oczywiście, jeśli fazy grupowej europejskich pucharów wywalczyć się nie uda: wtedy jest tylko 123,1 milionów złotych przychodu i drugie miejsce pod tym względem w Ekstraklasie. Za komplement czy złośliwość uznaje pan określanie Lecha Poznań jako klubu zielonego Excela? Stabilnego finansowo, ale niepotrafiącego zaszaleć w imię próby zdystansowania innych polskich drużyn? W piłce jest tak, że raz ten Excel świeci się na zielono, a raz na czerwono. Przecież ostatni sezon zakończyliśmy ze stratą 18 milionów złotych, a jednak potrafiliśmy latem wydać znaczące pieniądze na wzmocnienia. I to w sytuacji, kiedy nasze wskaźniki finansowe mocno świeciły się na czerwono. Ale właśnie dlatego przekonujemy, że finanse klubów należy rozpatrywać w kilkuletniej perspektywie. Zresztą, futbol to bardzo nieprzewidywalny biznes. Można mieć najdroższy sztab i zawodników, a na końcu ponieść porażkę. Wie o tym każdy właściciel czy prezes klubu. I nie inaczej jest w Lechu. Poprzedni sezon zakończyliśmy stratą, a jeszcze poprzedni, w którym graliśmy w Europie, na plusie. Nie jesteśmy miejskim klubem, na którego funkcjonowanie radni przeznaczaliby publiczne pieniądze. Brakuje 10 milionów? Dosypiemy. 20 milionów? Proszę bardzo. Dysponujemy tylko tymi środkami, które sami wypracujemy. I te pieniądze w całości wydawane są na utrzymanie i rozwój klubu, w tym na koszty utrzymania i wzmacniania pierwszej drużyny, sztabu i transfery właśnie. Wydajemy tyle, na ile nas stać. Głupotą byłoby podejmowanie działań, które sprawiłyby, że klub przestałby być wypłacalny: w jego kasie zabrakłoby funduszy na pensje, transfery, media czy stadion. Nie miałem na myśli finansowego eldorado, podejścia na zasadzie „hulaj dusza, piekła nie ma”, a przeznaczenie większej części przychodów na wzmocnienie pierwszego zespołu, co święcący się na zielono Excel umożliwia. Planuje pan budżet domowy? Tak. I wydaje pan tylko pieniądze, które zarabia, prawda? Prawda. Więc panu również umowny Excel świeci się na zielono. Chyba trudno porównać czyjkolwiek budżet domowy ze specyfiką zarządzania budżetem klubu piłkarskiego. Niekoniecznie, bo mechanizmy są tak naprawdę podobne. Pan może żyć przez jakiś czas na kredyt. Zainwestować, ale ze świadomością, że te pieniądze trzeba będzie oddać. Zarobić na to. Dokładnie tak samo jest w zdrowym klubie piłkarskim. Dlatego podkreślam zawsze, żeby na finanse klubu nie patrzeć w perspektywie jednego sezonu, a najlepiej w trybie przynajmniej pięcioletnim. I wówczas będą sezony na minus i plus, ale nie można każdego z nich kończyć ze stratą. Historia polskiej piłki zna mnóstwo przypadków klubów, które prowadziły odmienną politykę. I większość z nich zniknęła z mapy Ekstraklasy, a nawet jak są w niej z powrotem, to po latach perturbacji, turbulencji i tułania się po niższych ligach. Klub zielonego Excela nie powinien być więc pejoratywnym określeniem. Ale jest to raczej złośliwa łatka. No właśnie, a to powinna być normalność w polskim futbolu. Co nie oznacza, że kluby nie podejmują ryzyka. Robią to i będą to robić. Bo taka jest piłka. Lech też wielokrotnie w ostatnich latach podejmował ryzyko finansowe i sportowe. I to bardzo duże. W jaki sposób? Chociażby przeznaczając rekordowe w historii Lecha kwoty na utrzymanie pierwszej drużyny. Wydajemy też coraz większe pieniądze na transfery. Także te jednostkowe. Płacimy prawie dwa miliony euro za zawodnika. Tu nie ma mowy o asekuranctwie. Kiedy w 2022 roku wywalczyliśmy mistrzostwo Polski, to pomimo sukcesu sportowego zakończyliśmy sezon ze stratą 16 milionów złotych. Znów, Excel zaświecił się na czerwono, a mimo tego inwestycje w drużynę były ogromne, to wtedy przecież zbudowaliśmy najdroższą kadrę pierwszego zespołu w naszej historii. Podjęliśmy duże ryzyko i ono się opłaciło, bo najpierw zdobyliśmy tytuł mistrza Polski, a w kolejnym sezonie zaliczyliśmy fantastyczny występ w Europie. Nie zawsze tak się udaje, ale to nie znaczy, że nie będziemy próbować. Również w przypadku transferów. W klubach Premier League normą jest, że najwyższy transfer w sezonie stanowi od 10% do 20% przychodów organizacji. Norma to mniej więcej 15%. Wychodzi na to, że Lech mógłby kupować piłkarzy za cztery miliony euro. Możliwe? Czy więcej w tym teorii niż praktyki? Moglibyśmy kupić piłkarza za cztery miliony euro. Ale wtedy nie zrobilibyśmy już dwóch innych transferów i nie byłoby nas stać na jakiś inny projekt rozwojowy: choćby naszej akademii, której utrzymanie kosztuje już w tej chwili 19 milionów złotych rocznie. Najwięcej w Ekstraklasie. Ale to właśnie nasi wychowankowie odgrywali niezwykle istotną rolę, kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo Polski. Odgrywają je też teraz, a środki z ich transferów mogliśmy zainwestować w pozyskanie jeszcze lepszych piłkarzy. Wiele, wiele lat temu byłem pytany, czy kiedyś Lech zrobi transfer za milion euro. Odpowiadałem, że tak, ale nie za pół roku, tylko kiedy będzie nas na to stać. Może trzeba postawić kolejny krok. Dziś odpowiem tak samo. Nas naprawdę będzie stać, żeby zrobić transfer za cztery miliony euro. Przebieranie na rynku wśród zawodników wartych te symboliczne cztery miliony euro znacząco poszerzyłoby możliwości skautingowe i transferowe. W tej chwili oznaczałoby to tylko skoncentrowanie całej uwagi na jednym piłkarzu i skupienie wokół niego wszystkich pieniędzy przeznaczonych na transfery. A to nie o to chodzi. Żeby walczyć o trofea, bić się w Europie, musisz mieć silną drużynę, jakościową kadrę. Jeden piłkarz, nawet za taką kwotę to za mało. W przyszłości oczywiście będzie to możliwe, ale dopiero kiedy Lech znajdzie się na kolejnym poziomie rozwoju finansowego: osiągnie jeszcze wyższe przychody o charakterze powtarzalnym. W tym biznesie chodzi bowiem właśnie o powtarzalność przychodów. Żeby nigdy ich wzrost nie był niespodzianką albo miłym zaskoczeniem. Jak tą powtarzalność Lech chce więc osiągnąć? Rokrocznie walczyć o mistrzostwo Polski. I co roku występować w fazie ligowej europejskich pucharów, bo za tym idą największe pieniądze. A najlepiej z niej wychodzić, wtedy też pojawiają się znaczące kwoty. Przy takiej powtarzalności można w sposób dynamiczny rozwijać klub i robić coraz wyższe transfery. Aż ruchy po półtora, dwa, trzy miliony staną się normą, a nie wyjątkiem. Wszystko po kolei: kiedyś Lech kupował za 100 tysięcy, potem za 300 i 500 tysięcy, następnie za 700 czy 800 tysięcy, w końcu dobiliśmy do miliona i półtora miliona, wreszcie zbliżyliśmy się do dwóch milionów. Te kwoty rosną. Mam nadzieję, że również za więcej i więcej będziemy sprzedawać. Bo to również są naczynia połączone. Akurat w tym względzie Lech należy do czołówki naszego regionu. Ten trend trzeba podtrzymać, a żeby tak się stało Lech musi przede wszystkim regularnie grać w europejskich pucharach, to najlepsze okno wystawowe dla piłkarzy. Przekonywaliśmy się o tym wielokrotnie. Pokazuje to również przykład Legii z poprzedniego sezonu i dane zaprezentowane w raporcie „Finansowa Ekstraklasa”. Bardzo ważne jest również, żeby Ekstraklasa ciągle rozwijała się jako liga, rosła siła jej marki, a polscy i zagraniczni piłkarze sprzedawani do innych lig nie przepadali na Zachodzie, tylko odnosili sukcesy. Na ile zrównoważany rozwój Lecha jest możliwy w sporcie, w którym w każdej chwili sprawy wywracają się do góry nogami. Drużyna pod wodzą Nielsa Frederiksena przewodzi w Ekstraklasie, a tu nagle 0:1 z Resovią i odpadnięcie z Pucharu Polski... Dlatego branża piłkarska jest taka nieprzewidywalna. I tak trudno w niej zarządzać, a rysowanie jakichkolwiek scenariuszy w piłce nożnej jest szalenie skomplikowane. Trzeba być gotowym na różne warianty przyszłości finansowej. Dlatego na przykład w Lechu, pewnie inaczej niż w części klubów Ekstraklasy, nie wpisujemy do budżetu premii za awans do europejskich pucharów. Bo jeśli to będzie podstawa naszych kalkulacji, jeśli te pieniądze uznamy za pewne, to znaczy, że wydamy coś, czego nie mamy. Za chwilę mielibyśmy problem z terminową realizacją zobowiązań, Financial Fair Play i uzyskaniem licencji na grę w Europie. Fundamenty Lecha zawsze opierać będą się na tym, co pewne. Chodzi tylko o to, żeby ten poziom pewności podwyższać poprzez konsekwentne budowanie filarów: rozwijanie pierwszej drużyny, akademii, skautingu, całego procesu transferowego. Mówimy o sporcie, ale absolutnie nie można lekceważyć biznesowych obszarów funkcjonowania klubu. Kiedy zgadza się wynik sportowy, gramy o mistrzostwo i w europejskich pucharach, to u nas musi aż furczeć. Musimy być przygotowani do ciągle zapełniającego się stadionu. Magazyny zapełniać atrakcyjnymi towarami, żeby kibice mogli swobodnie kupić koszulkę Lecha. Sezon 2023/24 był dla nas nieudany sportowo, a jednak sprzedaliśmy rekordowe 14,5 tysięcy koszulek meczowych. To jeszcze efekt szału po ćwierćfinale Ligi Konferencji? Nie tylko, mimo wszystko poprzedni sezon był bardzo zacięty. Były emocje, długo byliśmy w grze o mistrzostwo i europejskie puchary. Ostatecznie zajęliśmy piąte miejsce, co było wielkim rozczarowaniem, ale 25 tysięcy ludzi regularnie chodziło na stadion, mieliśmy najwyższą frekwencję w Ekstraklasie. Pojawił się też dopływ świeżych fanów, co akurat faktycznie było efektem ćwierćfinału Ligi Konferencji. Zmienia się też trochę model kibicowania Lechowi: większość na stadionie stanowią ludzie, którzy na naszych meczach pojawią się kilka razy w roku. To ci, którzy weekend w weekend zastanawiają się, jak tę sobotę czy tę niedzielę spędzić, gdzie by tu iść. Staramy się ich przyciągać, choć konkurencja w sektorze rozrywki jest olbrzymia. Jest pan przekonany, że latem zrobiliście wszystko, żeby Niels Frederiksen poprowadził Lecha do mistrzostwa Polski? Tak, w granicach naszych możliwości. Jakie są te granice? Wydaliśmy ponad 10 milionów złotych na transfery. I to pomimo tego że odnotowaliśmy stratę za poprzedni sezon w wysokości 18 milionów złotych. Był to więc wysiłek finansowy, a także podjęte ogromne ryzyko. Było to możliwe także, dlatego że w poprzednich latach mądrze budowaliśmy klub i mogliśmy sobie na taki ruch pozwolić. Pan mówił, że Excel świeci się zawsze u nas na zielono. Otóż, Excel nie świecił się w Lechu na zielono, a mimo to wyłożyliśmy teraz duże kwoty na wzmocnienia. Bo chcemy zdobyć mistrzostwo Polski i wrócić do gry w Europie. Tam jest miejsce Lecha Poznań. ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK