Filip Mladenović jest od kilku sezonów najlepszym lewym obrońcą Ekstraklasy. Do tej pory rytm jego zwariowanej kariery wyznaczały wielkie nazwiska. W młodości oczarował go Robert Prosinečki, na Białorusi walczył z Neymarem, w reprezentacji Serbii zadebiutował przeciwko Frankowi Ribéryemu, a kilka lat później rywalizował z Cristiano Ronaldo. I chociaż piłkarz Legii Warszawa dopiero w Polsce odnalazł swoją ziemię obiecaną, to kto wie, czy nie dostanie jeszcze jednej szansy w lidze z europejskiego topu. A może uda mu się nawet zagrać na wielkim turnieju? Bałkańska krew dziecka wojny. Mladenović: - Nie pękam przed nikim Obserwując instagramowe konto Mladenovicia nie ma wątpliwości, że dziś centrum jego świata stanowi syn Robert. Kiedy defensor Legii znajduje się w towarzystwie malucha, bardziej od sportowej koszulki pasuje mu ta z napisem "Super Tata". Na boisku przechodzi jednak przemianę niczym doktor Robert Bruce Banner zmieniający się w Hulka. Wyznacznikiem jego metamorfozy są żółte kartki - w ubiegłym sezonie zebrał ich aż 15! W przeszłości był nawet oskarżony o oplucie Toma Hateley’a z Piasta Gliwice. Rodzina Serba zgodnie przyznaje, że Filip stąpający po domowym dywanie i Filip biegający mu murawie to dwie inne osoby. A sam zawodnik nie ukrywa, że na jego agresywny styl gry wpłynął konflikt w Kosowie, który przeżył jako siedmiolatek. - Jestem facetem, który przeżył wojnę. Pamiętam, jak graliśmy w piłkę, ale zaczynały wyć syreny i trzeba było uciekać do schronów. Wokół mnie toczyły się walki; raz widziałem bombę, która spadła trzy kilometry od naszego domu i zniszczyła fabrykę. Słyszałem świst samolotów. To czego mam się bać na boisku? Nie pękam przed żadnym rywalem - tłumaczył Sport.pl w 2019 roku.Być może to właśnie charakter wojownika sprawił, że Mladenović był - obok Artura Boruca - piłkarzem, który latem najszybciej odnalazł się na Łazienkowskiej. Miejsce na lewej obronie zachował nawet, gdy okazało się, że dotychczasowy lewy defensor, Michał Karbownik, zostaje w Warszawie. W 19 spotkaniach rozegranych latem i jesienią Serb zanotował trzy bramki i pięć asyst. Jakby ocenił Adam Nawałka, był aktywny zarówno w defensywie, jak i ofensywie. A kibice nie mieli do niego pretensji o brak ambicji czy zjazd formy względem tego, co prezentował w Lechii Gdańsk. Koledzy z boiska: Neymar, Pique, Suarez i Mo Salah Zanim jednak Legia przekonała do siebie Mladenovicia, musiała przelicytować kilka ofert. Według naszych informacji Serb miał propozycje z Krylji Sowietow Samara, AEK Ateny i atrakcyjną finansowo opcję z Kataru. Do Warszawy przekonały go nie tylko pieniądze (ma jeden z najwyższych kontraktów w drużynie, który co miesiąc gwarantuje mu około 150 tys. zł), ale także wizja gry w europejskich pucharach. A tych 29-latek w przeszłości doświadczał wielokrotnie. Jako piłkarz BATE Borysów zanotował 11 spotkań w fazie grupowej Ligi Mistrzów, rywalizując z Barceloną, Porto czy Romą. Kariera legionisty to zresztą materiał na niezły film. Szerszej widowni po raz pierwszy zaprezentował się w barwach Crveny zvezdy Belgrad, która jest jego wielką miłością (obok umiejętności Roberta Prosinečkiego, który był tam jego trenerem). Było to jednak uczucie nieodwzajemnione, bo serbski klub nie płacił piłkarzowi przez wiele miesięcy. Gdy ten się zbuntował i zażądał pieniędzy, prezes Crveny - rękoma Ricardo Sa Pinto - wywalił go na trybuny, blokując jednocześnie transfer do francuskiego Evian. W końcu Mladenović zdecydował się rozwiązać kontrakt i... był o krok od transferu do Lechii. W kwestii prowizji nie dogadał się jednak menadżer Serba i zawodnik ostatecznie podpisał umowę z BATE. Dzięki temu mógł u boku Alaksandra Hleba świętować mistrzostwa Białorusi i rywalizować w Lidze Mistrzów czy Lidze Europy z Neymarem, Gerardem Pique, Luisem Suarezem, Mo Salahem i Chicharito. Dobre występy na wschodzie zaowocowały transferem na zachód. W niemieckiej Kolonii Serb rozegrał jednak tylko jedną rundę po czym do Standardu Liège ściągnął go jego rodak, Aleksandar Janković. Sam piłkarz nazywał go swoim "ojcem", bo Janković prowadził go w młodzieżowej reprezentacji do lat 21. Zamiast zaufania, w Belgii czekała na obrońcę drużyna rezerw. Gdy Janković został w końcu zwolniony, trenerem Liège został... Sa Pinto. Portugalczyk, być może mając w pamięci sytuację z Belgradu, nie zamienił z Mladenoviciem nawet słowa i pozwolił mu odejść. Zresztą transfer do Lechii okazał się dla piłkarza błogosławieństwem. Mladenović to dziś jeden z nielicznych byłych piłkarzy klubu, który dobrze wspomina współpracę z Piotrem Stokowcem. Gdy Sławomir Peszko, Marco Paixão, Miloš Krasić, Rafał Wolski czy Artur Sobiech otwarcie demonstrują niechęć do 48-letniego szkoleniowca, Serb nie może się go nachwalić. Po wspomnianym meczu z Portugalią podarował mu nawet meczową koszulkę. - To mister Stokowiec dał mi drugie piłkarskie życie - zapewniał mnie, gdy kilka miesięcy temu spotkaliśmy się w Gdańsku. Od debiutu z Francją do baraży ze Szkocją. Co dalej? Pod koniec marca Mladenović otrzymał od losu szansę, o której nawet nie marzył. I której nie miał prawa dostać. Gdyby nie urazy Aleksandara Kolarova i Filipa Kosticia, selekcjoner Mladen Krstajić nie musiałby przecież sięgać po telefon i wybierać numer zawodnika Lechii. Ale Kolarov i Kostić nie mogli zagrać w eliminacjach mistrzostw Europy z Portugalią, a ktoś przecież musiał. Krstajić uznał, że strażacki hełm włoży na głowę Mladenović. Nie było to oczywiste, bo piłkarz w kadrze był nieobecny przez trzy lata. Po telefonie od selekcjonera wszystko potoczyło się błyskawicznie: powołanie, przyjazd na zgrupowanie, wyjściowa jedenastka, rywalizacja z Ronaldo i... sensacyjny remis 1:1. Świetnie wyreżyserowany spektakl sędziował Szymon Marciniak. Co prawda Mladenović częściej niż z CR7 mierzył się w tym meczu z Bernardo Silvą i Pizzim, ale to bez znaczenia. Najważniejszy był powrót do reprezentacji, w której debiutował w 2012 roku w spotkaniu z Francją (rywalizował wtedy z innymi wielkimi piłkarzami, Frankiem Ribérym czy Florentem Maloudą). Mlado zagrał wtedy na tyle dobrze, że szefowie Benfiki Lizbona podpytywali o niego Lazara Markovicia. Ale zamiast transferu była długa przerwa od kadry, kilka epizodów w 2016 roku (także z Polską) i niespodziewany mecz z Portugalią. Dziś rzeczywistość jest całkiem inna. 29-latek jest istotnym elementem serbskiej układanki. W ostatnich pięciu spotkaniach wystąpił pięciokrotnie, a przeciwko Rosji zdobył gola i zanotował dwie asysty. Legionista może tylko żałować, że za sześć miesięcy nie będzie miał okazji rywalizować na mistrzostwach Europy, o które walczył wraz z Serbami. W półfinale baraży "Orły" pokonały po dogrywce Norwegię, w finale spotkały się ze Szkotami. Znów była dogrywka, choć tym razem nierozstrzygnięta. O wszystkim zdecydowały rzuty karne, w których Aleksandar Mitrović nie wykorzystał ostatniego i bilet na turniej dostali Szkoci. Mladenoviciowi, który w decydującym spotkaniu zaliczył asystę przy golu Luki Jovicia, zostało więc oglądanie czempionatu w telewizji i trzymanie kciuków za kolegów z Ekstraklasy, którzy latem wystąpią na boiskach całej Europy. Ale znając Serba, nie powiedział on jeszcze ostatniego słowa. Przecież w marcu zaczynają się eliminacje mistrzostw świata... Sebastian Staszewski, Interia