Sebastian Staszewski, Interia: - Mijający rok był dla pana rokiem niedosytu? W Ekstraklasie Lechia zajęła miejsce tuż za podium, przegrała także finał Pucharu Polski, choć prowadziła w nim dwukrotnie. Piotr Stokowiec: - To był rok słodko-gorzki. Z jednej strony nie znaleźliśmy się na podium Ekstraklasy i nie zdobyliśmy trofeum, ale z drugiej znów byliśmy w czołówce - zarówno ligi jak i Pucharu. Celnym podsumowaniem roku jest wspomniany przez pana finał. Prowadziliśmy w nim dwukrotnie, choć przez 90 minut graliśmy w osłabieniu. Zagraliśmy też dużo lepiej niż rok wcześniej, w finale przeciwko Jagiellonii Białystok. A jednak - w dramatycznych okolicznościach - przegraliśmy. Nie można natomiast zapominać o ważnym aspekcie. Lechia stała się w ostatnich latach drużyną z polskiego topu. W tym sezonie - drugi raz odkąd tu jestem - przebudowuję drużynę. Opłaca się to robić, nawet jeśli wiąże się to z chwilowym ryzykiem, że może się to odbić na poziomie sportowym lub wynikach naszego zespołu. Ile winy zrzuca pan na pandemię koronawirusa? - Wydaje mi się, że nie wszyscy sobie zdajemy sprawę z faktu, jak bardzo pandemia utrudniła pracę trenerów. Nas w Lechii dotknęło to szczególnie, bo ze względu na tegoroczny finał Pucharu kończyliśmy poprzedni sezon bardzo późno. A gdy - zaledwie po tygodniu przerwy w rozgrywkach - wyjechaliśmy na zgrupowanie, to już po jednym dniu musieliśmy je przerwać z powodu pozytywnego wyniku testu na koronawirusa. Czyli w nowy sezon wystartowaliśmy bez okresu przygotowawczego. To się musiało na zespole odbić i odbiło się w końcówce rundy. Poza tym przez pandemię mam w klubie pięć razy więcej pracy niż zazwyczaj. Muszę dzielić zespół, tworzyć grupki, indywidualizować zajęcia. Nawet nie możemy przebierać się w szatni. Zawodnicy widzą się przed treningiem, po zajęciach od razu jadą do domów. Nie mamy także zgrupowań. Takiego roku w historii światowej piłki nie było nigdy. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Zimą Lechia potrzebuje solidnych wzmocnień? Na razie pozyskaliście Jana Biegańskiego z GKS-u Tychy. - W każdym okienku szatnia potrzebuje dwóch, trzech nowych zawodników, aby odświeżyć zespół. Obecnie szukamy wzmocnień na skrzydłach i bokach obrony, obserwujemy też piłkarzy na pozycję numer "dziesięć". Ale muszą to być zawodnicy lepsi od tych, których obecnie mamy. Ma pan już listę piłkarzy, których chcecie pozyskać? - Przede wszystkim nie zapominamy o odpowiedzialności finansowej. Od kilku miesięcy jesteśmy stabilni, klub płaci regularnie. Lechia, która żyła ponad stan, to czas przeszły. Ale trzeba tego pilnować. Jednocześnie nie ukrywam, że obserwujemy kilku zawodników. Mamy wiele propozycji transferowych. Jedną z nich jest Domantas Simkus z Žalgirisu Wilno? Tak twierdzą litewskie media. - Nie chcę komentować poszczególnych nazwisk, ale mogę potwierdzić, że takiego tematu dziś nie ma. Liczy się pan jednocześnie z możliwymi stratami kadrowymi? Niedawno plotkowano na przykład, że Legia Warszawa widziałaby u siebie Karola Filę albo Łukasza Zwolińskiego. - Z tego co słyszałem, trener Czesław Michniewicz powiedział, że Legia nie interesuje się obecnie zawodnikami z Ekstraklasy. Więc to chyba tylko pogłoski i domysły. Wiem natomiast, że pewne zainteresowanie Filą jest. Mamy świadomość tego, że nie ma zawodników nie na sprzedaż i mogą pojawić się atrakcyjne oferty, którymi będziemy zainteresowani. Dlatego niczego nie wykluczam. Pracuje pan w Gdańsku od 5 marca 2018 roku, a więc za nieco ponad dwa miesiące będzie pan obchodził trzecią rocznicę przyjazdu nad morze. Co pan pomyśli, nalewając sobie lampkę szampana? - Że te trzy lata były jak sześć. Sporo mnie to kosztowało. Po drodze było wiele przeszkód, ale życie polega na tym, aby je przeskakiwać. Przecież w Zagłębiu Lubin zastałem mocno przepłaconą wieżę Babel. Od razu po moim przyjściu rozstaliśmy się z kilkunastoma zawodnikami. Za nich wprowadziliśmy dziesięciu młodych chłopaków. Taką samą przebudowę musiałem nadzorować w Gdańsku. Zmieniliśmy nie tylko strukturę drużyny, ale także sytuację organizacyjną i ekonomiczną, którą poprawiliśmy. Lechia, do której przyszedłem, organizacyjnie szła w złym kierunku. Ale udało się ją z tej drogi zawrócić. Są oczywiście tego koszty. Trzeba było zmniejszyć budżet, ograniczyć wydatki na płace, pozbyć się zawodników z wysokimi kontraktami. Ale było warto. Co uważa pan za swój największy sukces? Zdobycie wspomnianego Pucharu? - Puchar miał swój wyjątkowy smak i to już pozostanie ze mną na całe życie. Tak samo zresztą jak szansa gry w europejskich rozgrywkach. Ale - co może niektórych zdziwi - wielką wagę przykładam do stabilizacji. Lechia jest moim drugim klubem z rzędu, w którym pracuję trzy lata. Można powiedzieć, że jestem stabilnym trenerem. To w zasadzie mój znak rozpoznawczy. Jestem też stabilnym człowiekiem, niedługo będę świętował 25-lecie pożycia małżeńskiego z moją żoną. A jak w życiu jest stabilizacja i ciągłość pracy, to można coś osiągnąć. Trzymam się także swoich założeń. Takim jest na przykład chęć gry ofensywnej, atrakcyjnej dla oka, futbol musi kibiców cieszyć. Uważam jednocześnie, że piłka jest dla młodych i dalej będę na nich stawiał. Chcę się tych założeń mocno trzymać: ofensywa i młodzież. A co jest pana największą porażką? - Nie ma trenera, który wszystko wygrywa. Pobyt w Lechii jest dla mnie ogromnym doświadczeniem. A te doświadczenia to nie tylko sukcesy, ale i przegrane bitwy. Porażki też jednak uczą. Chociażby pokory w sporcie. Nie widzę natomiast jednego konkretnego zdarzenia, które teraz mógłbym nazwać porażką. Na początku grudnia spotkał się pan z doświadczonymi piłkarzami Lechii, bo - pana zdaniem - zawodnicy powinni wziąć na siebie odpowiedzialność za słabe wyniki. Mówię o tym, bo mam wrażenie, że w przeszłości współpraca z tymi najbardziej doświadczonymi graczami nieco zawodziła. Mam tu na myśli pełne gorzkich słów wywiady, których udzielali - także mi - Sławomir Peszko, Miloš Krasić, Marco Paixão, Rafał Wolski czy Artur Sobiech. A one były, jak pan świetnie wie, niezbyt dla pana pochlebne. - Budowanie relacji z zawodnikami jest moją mocną stroną. Zawsze przykładałem do tego wagę. Ostatnio wspólnie z moim sztabem napisaliśmy suplement do Narodowego Modelu Gry o przygotowaniu psychologicznym. Gdy jednak dochodzi do przebudowy zespołu takiego jak Lechia, mogą się pojawić się także złe emocje. Ja zawsze musiałem podejmować decyzje, które będą najlepsze dla drużyny. Nawet jeśli były trudne, niezbyt popularne. Jako trener nie mogę jednak ulegać naciskom środowiska. Staram się być obiektywny. Jeśli z jakiegoś zawodnika rezygnowałem, to dlatego, że z jakichś powodów nie pasował do drużyny. Czasem były to kwestie sportowe, czasem charakteru a czasem dyscyplinarne. Myślę jednak, że tymi decyzjami się obroniłem. Wystarczy przeanalizować to, gdzie są zawodnicy, których pan wymienił. Skąd brało się rozgoryczenie tych piłkarzy? Zarzuty, które padły w pana kierunku, były mocne. Sobiech powiedział na przykład: - "Z gorszym człowiekiem w piłce nie pracowałem nigdy". - Po każdym rozwodzie może pojawić się rozgoryczenie. Ja wolę pamiętać Artura jako zawodnika, którego w Lechii odbudowaliśmy i który strzelił zwycięską bramkę w finale Pucharu. Wolę pamiętać jego dobre momenty niż takie słowa. Czas leczy rany, może kiedyś i on zdobędzie się na inną refleksję. W rozmowie z "Dziennikiem Bałtyckim" odciął się pan jednak Peszce, który z pana zadrwił. Tak skomentował pan zaczepkę: - "To uroki wolności słowa i demokracji, że nawet zawodnik z okręgówki może się wypowiadać na temat szkoleniowca z ekstraklasy. Każdy sam wybiera, kogo chce słuchać". - Proszę pana, nie zamierzam już dalej toczyć tej dyskusji. Uważam, że ta relacja nie jest tego warta.