Maciej Słomiński, Interia: Rozmawiamy w przededniu Wielkich Derbów Trójmiasta - piłka nożna zawsze była obecna w twoim życiu. Dariusz Michalczewski, były mistrz świata w boksie zawodowym: - Mój świętej pamięci tata, wielki nacisk kładł na naukę. Mogłem wychodzić na podwórko na godzinę dziennie. Wykorzystywałem ten czas maksymalnie, graliśmy w kapsle, w noża, ale przede wszystkim w ukochaną piłkę. Gdy tata niestety zmarł w roku 1980, przez trzy lata równolegle trenowałem w Stoczniowcu piłkę nożną i przystanek tramwajowy dalej, boks,. W końcu trener piłkarski powiedział mi, że jestem samolubem, nie podaję piłki, biję kolegów, więc może lepiej żebym skupił się na pięściarstwie. Byłeś związany ze Stoczniowcem, który nigdy nie miał wielu kibiców. - Chodziłem na Lechię. Jedyny mój mecz wyjazdowy w biało-zielonym szaliku to finał Pucharu Polski w Piotrkowie Trybunalskim. Jakoś dziwnie jechaliśmy przez Kraków, tam byliśmy na basenie, gdzie widziałem Adama Nawałkę, wtedy wielką gwiazdę. Nie będę udawał, że śledziłem wtedy pojedynki bokserskie, ale pamiętam twoją ucieczkę do RFN w 1988 roku. Zostałeś dożywotnio zdyskwalifikowany przez Polski Związek Bokserski. - W Polsce waliła się komuna i zabierali sportowcom etaty. Jako 18-latek w 1986 roku przeszedłem ze Stoczniowca do Czarnych Słupsk. Dostałem super warunki, za samo przejście półtorej miliona złotych, samochód, wartburga wprawdzie, trzypokojowe mieszkanie. 150 tysięcy miesięcznie pensji. Moi rodzice, lekarze w Akademii Medycznej w Gdańsku zarabiali wtedy po 30 tysięcy złotych. - Trochę więcej miał dyrektor w stoczni. Pieniędzy miałem tyle, że nie wiedziałem co z nimi robić. Moja żona jeździła do Rembertowa kupić futro z lisów, które kosztowało równowartość małego fiata. Zabrali mi jeden etat, potem drugi. Na zgrupowaniu w styczniu zdecydowaliśmy z Darkiem Kosedowskim, że dajemy nogę na zachód.