Gdy w kwietniu oba zespoły też mierzyły się przy Łazienkowskiej, Lech był trzy dni po pierwszym starciu z Fiorentiną w 1/4 finału Ligi Konferencji. Przegrał wtedy na swoim stadionie 1:4, w Warszawie prawie nie istniał w pierwszej połowie, ale później ruszył na Legię i zdobył dwie bramki. Ostatecznie w końcówce stracił wygraną, bo na 2:2 trafił Paweł Wszołek, ale poznaniacy zostali w grze o trzecie miejsce. Teraz sytuacja się odwróciła - to Legia miała w nogach mecz ze Zrinjskim Mostar i... nie mogła sobie pozwolić na porażkę z Lechem. Gdyby tak się stało, jej strata do Śląska wynosiłaby już 10 punktów, do "Kolejorza" - osiem. To dużo, a przecież wiele wskazuje, że podopieczni Kosty Runjaicia będą grali w pucharach także i w lutym. A może dłużej, jeśli nadal będą podążać zeszłoroczną ścieżką rywala z Poznania. Ostry mecz w Warszawie. Sędzia Lasyk pozwalał na dużo. Bardzo dużo W takiej sytuacji wydawało się, że to Lech będzie miał inicjatywę i zechce wykorzystać zmęczenie rywala. Nic bardziej mylnego - goście chcieli rozwinąć skrzydła w początkowej fazie meczu, ale Legia im na to nie pozwoliła. A później sama wysoko atakowała pressingiem, z czym Lech często sobie nie radził. Nie było to spotkanie atrakcyjne - jedni i drudzy bali się zaryzykować, Legia świetnie też wyłączyła też gwiazdy Lecha. Przede wszystkim Kristoffera Velde, który nie miał miejsca na swoje zwody, momentalnie pojawiał się przy nim Artur Jędrzejczyk. Do tego sporo było ostrej gry, na którą pozwalał sędzia Piotr Lasyk. Czy to mogło dziwić? Niespecjalnie: jak się prześledzi starcia tych drużyn w ostatnich latach, to często tak one właśnie wyglądały. Kwietniowy mecz w Warszawie był raczej wyjątkiem. Legia zmęczona? Nic z tego, swoją aktywnością zaskoczyła Lecha W tej całej mizerii lepsze okazje stworzyła sobie Legia. Może niewiele, ale w przeciwieństwie do Lecha - jednak je miała. Najpierw w 16. minucie, gdy Josue świetnie zagrał na prawą stronę do Pawła Wszołka, który z narożnika boiska uderzył na bramkę. Bartosz Mrozek piłkę odbił, ale Legia wywalczyła rzut rożny. A po rogu, w sporym zamieszaniu, znakomitą okazję miał Patryk Kun. Uderzył z 6 metrów, ale Mrozek, wstając z ziemi, zdołał wybić futbolówkę za boisko. Pytanie, czy wcześniej Legii nie należał się rzut karny, bo piłka spadła po dośrodkowaniu Josue na rękę Radosława Murawskiego. Później niemal do końca pierwszej połowy obie drużyny męczyły swoją grą kibiców - przy wskazaniu jednak na Legię. To ona była bardziej aktywna, miała przynajmniej kilka stałych fragmentów, a w 42. minucie - po rzucie wolnym - Ernest Muçi zdobył nawet bramkę. Radość Albańczyka nie trwała długo - na spalonym był wcześniej uderzający na bramkę Jędrzejczyk. Odmieniony Lech, niespokojna Legia. Zmiana obrazu w drugiej połowie Można się było spodziewać, ze w drugiej połowie mecz stanie się bardziej atrakcyjny, bo też i zmęczenie w końcu zacznie dopadać piłkarzy. Nie można im było bowiem odmówić, że nie biegali i walczyli - intensywność była całkiem niezła, brakowało jednak jakości. Lech pod tym względem poprawił się po przerwie, zaczął odważniej atakować Legię na jej połowie, przejmował piłkę. Jakby trochę tym zaskoczył gospodarzy. Wielkiego zagrożenia pod bramką Kacpra Tobiasza nie stworzył, choć bramkarz musiał bronić, po rzucie rożnym, strzału z bliska Mihy Blažiča. Był jednak świetnie ustawiony, piłka nie mogła go minąć. Po kwadransie Legia otrząsnęła się z przewagi Lecha, częściej już gra toczyła się na połowie gości, choć efekty były zbliżone do tych z pierwszej połowy. Znów jeden faul następował po drugim, znów niewiele się działo pod bramkami. A jeśli już działo, to w okolicach tej, w której stał Mrozek. Było raczej jasne, że jeden gol załatwi sprawę. Tyle że nikomu nie udało się go zdobyć i tak potencjalny hit stał się kitem - Legia zremisowała z Lechem 0:0.