Zresztą nie można tego nazwać inwestycją. Prawdziwy biznes jest wtedy, gdy wkładasz pieniądze z perspektywą ich odzyskania po długim choćby okresie. Na dzisiaj T-Mobile Ekstraklasa nie jest jednak na tyle atrakcyjnym produktem, by gwarantować komukolwiek perspektywę finansowego zysku nawet przy rozsądnych działaniach marketingowych.Kluby próbują sztucznie podnieść wartość marki Ekstraklasy. Sprowadzają coraz większe gwiazdy (np. Danijel Ljuboja), płacą im coraz lepiej (już kilku piłkarzy zarabia powyżej pół mln euro rocznie), jednocześnie stosują promocje na bilety, by zachęcić do przychodzenia na mecze całe rodziny. Wszystko to daje marne efekty. Frekwencja wprawdzie nieznacznie rośnie, ale nie na tyle, by budżety klubów ze sprzedaży biletów dostawały znaczący zastrzyk finansowy, który łatałby budżety. Szerokim łukiem stadiony omija klient biznesowy. Najczęściej jeśli loże się sprzedają, to za półdarmo. Nowe stadiony pomogły, ale nie uratują klubów dopóki mecze nie będą ciekawsze, liga nie podniesie swego poziomu.Na razie nie brakuje jej tylko zaciętości, urawniłowki - w tym roku niemal do końca sezonu na mistrzostwo Polski miało szansę aż pięć ekip, w tym przeciętne kadrowo i pod względem potencjału finansowego Ruch i Korona.Józef Wojciechowski, Jacek Rutkowski, Bogusław Cupiał, Mariusz Walter kilka razy odbili się już od ściany problemów piłkarskiego biznesu. Umacnianej przez krnąbrność, brak profesjonalizmu piłkarzy w równym stopniu, co przez brak cierpliwości i uleganie złym podszeptom właścicieli. Wywalczenie wysokiego kontraktu dla większości zawodników to powód, by osiąść na laurach, a nie rozwijać swój talent. Swoje dokładają kibice, za wybryki których kluby płacą gigantyczne kary. Efekt? Szefowie klubów mają dość. Chcą się pozbyć klubów, które stały się już dla nich ciężarem. Za wyjątkiem Waltera i Rutkowskiego, każdy z nich najczęściej zbyt pochopnie odprawia trenerów i to również w niczym nie pomaga.- Pracowałem już w tylu polskich klubach, że niedługo zacznę drugie okrążenie - żartuje jeden z odprawianych przed wygaśnięciem kontraktu szkoleniowców - Czesław Michniewicz.Po dobrym występie w pucharach, rozbiciu Śląska w dwumeczu, Legia Warszawa przepadła w walce o mistrzostwo Polski.Czy ligę z 30 kolejkami meczów wygrywa zawsze najsilniejszy zespół? Częściej pewnie najrówniejszy. W tym sezonie w Lidze Europejskiej w krótkim czasie na tle europejskiego przeciętniaka - Rapidu Bukareszt miały szansę się porównać dwa nasze eksportowe zespoły: Śląsk i Legia. Ten pierwszy został zbity na kwaśne jabłko, ten drugi wygrał w dobrym stylu, a jednak to Śląsk a nie mająca wielkie gwiazdy w składzie Legia, cieszył się na koniec rozgrywek.Po tym, jak Śląsk Wrocław został mistrzem Polski miałem mieszane uczucia. Z jednej strony odetchnąłem z ulgą, bo tak wielki trener jak Orest Lenczyk zasłużył na to, by po raz drugi zostać mistrzem. Tym bardziej że kilka lat temu w Bełchatowie przegrał tytuł na finiszu. Z drugiej strony, widząc kiepski styl gry wrocławian i słabość finansową klubu, przez którą nie dojdzie do wzmocnień składu, doszedłem do wniosku, że szanse na awans do Ligi Mistrzów naszej najlepszej drużyny znowu będą czysto iluzoryczne. Argumentów piłkarskich na odczarowanie najbardziej elitarnych rozgrywek, która dla Polaków pozostaje Ligą Marzeń, nie mamy wielu.Śląsk wywalczył sobie ten tytuł w takim samym stopniu, jak Legia go przegrała. Śląsk był jak cała liga - równy, bez błysku, grał tak, że momentami zęby bolały i patrzyć się na to nie chciało. Puchar Dżentelmena należy się bez wątpienia Maciejowi Skorży i Legii Warszawa. Za grzeczność w stosunku do rywali, jaką wykazali w końcówce sezonu. Stracić punkty, i to w kiepskim stylu, z Lechią Gdańsk, walczącą już tylko o prestiż Jagiellonią Białystok, to duża sztuka, a zarazem ukłon w kierunku Ruchu i Śląska.Nasze najbardziej eksportowe kluby były jak supernowa. Błysnęły w pucharach, a później z efektownym wybuchem zgasły. Wprowadziły kilka "de" - demobilizacja, destabilizacja, degrengolada, (auto)destrukcja.Wisła cieszyła się głównie sukcesami Śląska Wrocław, a poza tym nie wytrzymała narzuconego przez samą siebie ciśnienia. Jeśli koniecznie chciała zwolnić Roberta Maaskanta, to nie mogła sobie podarować odprawiania po remisie z Zagłębiem (najlepszą drużyną wiosny) i porażce z Koroną, która akurat w tym okresie lała wszystkich, Kazimierza Moskala? Tym bardziej że zespół chciał iść za nim w ogień. Piłkarsko prezentował się najlepiej w sezonie."Biała Gwiazda" chciała ratować sezon i w połowie marca powierzyła zespół Michałowi Probierzowi. Gdyby ten - niewątpliwie utalentowany trener - wkroczył do klubu dopiero teraz, nie mając na rękach błota związanego z wyrzucaniem i przywracaniem do składu piłkarzy dzień przed ostatnim meczem sezonu, nie byłoby dla wszystkich lepiej?Decydenci przy Reymonta zrobili jednak inaczej, przez co Wisła skopiowała sezon 2006/2007, gdy trenerska "pralka" skończyła się zajęciem miejsca w środku tabeli. A mogło być bardziej przewidywalnie. Moskal pracuje do końca sezonu, wtedy go dopiero rozliczamy, z zaliczoną całą rundą w roli pierwszego trenera może startować po licencję UEFA Pro. Gdyby z rozliczenia Moskala wynikała potrzeba trenerskiej zmiany, w czerwcu jak na białym koniu jeździec nadziei wjechałby sobie Michał Probierz i z carte blanche zaczął budowę spolonizowanej Wisły. Byłoby z pewnością bardziej normalnie. Michał Białoński Dyskutuj z autorem na jego blogu