Faworytem 56. derbów Łodzi był ŁKS. Przynajmniej na papierze. Podopieczni Marka Chojnackiego plasują się na 4. miejscu w tabeli, a Widzewowi bliżej jest do strefy spadkowej (11. lokata). Na boisku różnicy dzielącej te zespoły w tabeli nie było widać. Kto spodziewał się niesamowitych emocji, koronkowych akcji i efektownych goli mógł poczuć się zawiedziony. Piłkarzom obu zespołów nie można było odmówić ambicji i woli walki, ale poziom jaki zaprezentowali przypominał, że jeszcze niedawno część z nich biegała po drugoligowych boiskach. W pierwszej połowie godne odnotowania były dwie akcje w końcowych minutach. W 40. minucie Tarik Cerić był bliski pokonania Bartosza Fabiniaka, ale piłka po jego strzale głową trafiła w słupek. Kilkadziesiąt sekund później Adam Cieśliński znalazł się w sytuacji sam na sam z Fabiniakiem. Piłkarz gospodarzy strzelił po ziemi w długi róg, ale bramkarz Widzewa nogą obronił uderzenie. Po zmianie stron obraz gry niewiele się zmienił. W dalszym ciągu w poczynaniach piłkarzy dominowała niedokładność. W 55. minucie mecz został przerwany na kilka minut przez kilkudziesięciu pseudokibiców ŁKS-u, którzy wtargnęli na murawę. Na boisku wiało nudą. Dopiero wejście Grzegorza Kmiecika (zmienił Łukasza Madeja) ożywiło nieco atmosferę. Napastnik gospodarzy w 75. minucie ładnie przyjął piłkę na 15 metrze, ale jego uderzenie z półobrotu w ostatniej chwili zablokował jeden z obrońców Widzewa. Chwilę później Kmiecik minimalnie przestrzelił z 14 metrów. Pięć minut przed końcowym gwizdkiem sędziego Sasza Bogunović mógł przechylić szalę zwycięstwa na korzyść gości. Serbski napastnik z 6 metrów trafił w plecy ratującego sytuację na linii bramkowej Tomasza Kłosa.