"Dziś mogę powiedzieć: w klubie nie ma kasy, zaczynamy od poziomu zero. Troszczę się o pomostowe finansowanie, żeby zachować płynność, ale sytuacja jest stabilna" - ta wypowiedź Dariusza Mioduskiego dobitnie pokazuje, że od kilkunastu miesięcy legenda o wspaniałej sytuacji finansowej Legii Warszawa nie miała pokrycia w rzeczywistości. Ot, złudne eldorado, w które uwierzyli kibice, media oraz wielu fachowców od piłki. Mioduski wreszcie postanowił odkryć karty po tym, jak za 38 milionów złotych wykupił 40 procent udziałów w Legii od swoich byłych wspólników Bogusława Leśnodorskiego oraz Macieja Wandzla. Dzięki tej transakcji stał się jedynym właścicielem klubu. W ten sposób udało się zażegnać ostry konflikt właścicielski, który w coraz gorszym świetle stawiał klub ze stolicy prawie 40-milionowego kraju. W rozmowie z "Przeglądem Sportowym" Mioduski bez ogródek wypowiada się na temat niedawnej kondycji klubu z ul. Łazienkowskiej. "Klub funkcjonował sprawnie, ale tylko pozornie. (...) Byłem zszokowany, że niektóre działy nie mają budżetu. Czy wypadają trupy z szafy? Tak, ale nie ma powodów, żeby o nich mówić, bo klub potrzebuje spokoju" - podkreślił prezes Legii. W pierwszej części wywiadu mocno oberwało się personalnie Leśnodorskiemu, który obecnie zasiada w Radzie Nadzorczej, ale przede wszystkim Wandzlowi. "Wpuszczenie" tego drugiego do klubu miało przynieść więcej problemów niż korzyści. Nieroztropna polityka finansowa o mało nie doprowadziła Legii do wielkiej katastrofy. "Gdybyśmy nie dostali się do Ligi Mistrzów, klub miałby kilkadziesiąt milionów złotych zadłużenia wobec różnych instytucji i brak planu, jak go pokryć. Kiedy poprzedni zarząd chwalił się rekordowych budżetem, sytuacja finansowa była tak trudna, że zarząd zdecydował o wcześniejszym spieniężeniu przyszłym rad za transfer Ondrieja Dudy do Herthy Berlin" - zdradził Mioduski. AG