Dobrych trenerów powinno się więc cenić, ale niestety zwykle traktowani są oni niesprawiedliwie, nieuczciwie i niewdzięcznie. Tak też stało się w przypadku Czesława Michniewicza, którego z różnych, w dużej mierze niezależnych od niego względów, nie zobaczymy już na ławce rezerwowych Legii. Przynajmniej nie w najbliższym czasie. Uważam, że swoją pracę wykonywał on bardzo dobrze. Jeśli nie na "szóstkę", to przynajmniej na "piątkę". Piłkarze Legii pozbawili pracy trenera, który dawał w niej z siebie tyle ile tylko mógł. Świadomie zrezygnował z przeprowadzki do Warszawy, żeby mieć oko na wszystkie sprawy związane z treningiem, szkoleniem, analizą rywala. Mieszkał w Legia Training Center w Książenicach, 30 km od centrum Warszawy. Z daleka od rodziny, przyjaciół, znajomych, całkowicie pochłonięty pracą na rzecz klubu. Wyciągnąć go stamtąd było nie sposób. Umówić na mieście - nierealne. I paradoksalnie, to oddalenie od wydarzeń w centrum stolicy kosztowało go stratę posady, o której marzył całe trenerskie życie i dla której porzucił wygodną posadę w PZPN. Podczas gdy Michniewicz w Książenicach analizował kolejnych rywali, wymyślał sposoby na wyjście z kryzysu, czy utarcie nosa kolejnemu europejskiemu potentatowi, w centrum Warszawy na ulicy Mazowieckiej jego piłkarze oddawali się mało wyszukanym rozrywkom w nocnych lokalach. Piłkarze zawsze pili i się bawili, jak wszyscy młodzi ludzie. Tak było w Legii od lat, nawet tej najbardziej rozrywkowej z drużyny Pawła Janasa z drugiej połowy lat 90. Sami piłkarze tego nie ukrywają. Jeśli jednak dopytać o szczegóły tych imprez, to można dowiedzieć się, że piłkarze wiedzieli kiedy mogą sobie na nie pozwolić. Gdy był czas i możliwość regeneracji, to bawiono się na całego. Ale gdy zbliżały się ważne mecze nikomu pijaństwa nie były w głowie. Tymczasem teraz, kiedy Legia gra co trzy dni ciężkie spotkania, wychodzi na jaw, że w zespole była "grupa bankietowa", która hulała w najlepsze po mieście. Dobrze, że Michniewicz na koniec to nagłośnił, a kibice po porażce 1-4 w Gliwicach zapowiedzieli zero tolerancji dla imprezowiczów, których spotkają na mieście. Szkoda tylko, że w międzyczasie "mleko się rozlało" i trener stracił pracę. Trener, który mógł pilnować piłkarzy "na mieście", ale wolał pracować w spokoju w Książenicach. Dla mnie osobiście Michniewicz był trenerem w sam raz skrojonym pod Legię. Jego zaangażowanie i solidność docenili także ci kibice, którzy początkowo nie wspierali go ze względu na przeszłość w Lechu Poznań. Szkoleniowiec może odczuwać satysfakcję, że na koniec jego pracy kibice ujęli się za nim, przeciwko piłkarzom-balangowiczom. Michniewicz jest bowiem człowiekiem, którego nie da się nielubić. Uśmiechnięty, pierwszy do żartów, anegdot, otwarty dla kibiców, dziennikarzy, zwykłych ludzi, mający świetny kontakt z piłkarzami, dobrze wyedukowany trener-fachowiec. Dawno takiego człowieka nie było w Legii, może nawet od czasów Dragomira Okuki. Dlatego żałuję, że Cześka nie ma już w Legii. Uważam, że to niesprawiedliwe, że zapłacił tak wysoką cenę za niekompetencję innych osób z klubu i niedojrzałość niektórych piłkarzy. Za zbyt późno przeprowadzone transfery. Za zbyt dużą ich liczbę. Za to, że dostał innych piłkarzy niż chciał. Można tak wymieniać w nieskończoność, ale cóż stało się. Michniewicza nie ma już w Legii. Ja dziękuję mu, podobnie jak tysiące kibiców - proszę poczytać ich posty w mediach społecznościowych - za mistrzostwo Polski, odzyskanie należnej Legii pozycji w Europie, niezapomniane chwile w Pradze, Moskwie, wygraną z Leicester i całe te 13 miesięcy. Mam nadzieję, że teraz mając więcej wolnego czasu w końcu spotkamy się, jak było planowane, w pewnej klubokawiarni na warszawskim Nowym Świecie i powspominamy, "jak Kozacy grali w piłkę nożną". Artur Szczepanik, Interia