Meczom Lecha z Pogonią od lat towarzyszy wiele smaczków, znane są animozje między kibicami. I to Pogoń w tym sezonie już dwukrotnie upokorzyła "Kolejorza", bo takim na pewno było jesienne 5:0 w Szczecinie, najwyższa porażka Lecha w lidze od kilkudziesięciu lat, ale też niedawne rozstrzygnięcie w Pucharze Polski. "Portowcy" wygrali kilka tygodni temu przy Bułgarskiej 1:0, po golu Joao Gamboy w 119. minucie, awansowali wtedy do półfinału Pucharu Polski. A dziś są już w finale, o jedno spotkanie od największego sukcesu w historii klubu. Ten awans wywalczyli ledwie cztery dni temu, też po dogrywce ogrywając Jagiellonię Białystok. Do stolicy Wielkopolski przyjechali więc pełni animuszu, natchnieni - celem był awans na podium w tabeli Ekstraklasy. Zapewniało go trzecie w tym sezonie pokonanie Lecha. Dziesięciu bohaterów Pogoni ze środy w podstawowym składzie na Lecha. Miał ich ponieść entuzjazm po awansie do finału PP Trener Pogoni Jens Gustafsson zaufał niemal dokładnie tym samym zawodnikom, którzy ograli Jagiellonię, choć przecież mieli prawo być zmęczeni. Wymienił jedynie młodzieżowca Adriana Przyborka, bo takiego dziś wystawiać nie musiał, na Wahana Biczachczjana. Reprezentant Armenii pokazał, że to była bardzo dobra decyzja, dwoił się i troił, wchodził dziś w buty Kamila Grosickiego. Przy czym reprezentant Polski też miał dobry dzień, przynajmniej w ataku, oba skrzydła Pogoni działały jak należy. W przypadku Lecha ciężko było odnieść wrażenie, że to absolutnie kluczowy mecz w walce o zachowanie szans na zdobycie tytułu. Powrót do składu Afonso Sousy, wyjście od początku Mikaela Ishaka - to nie miało większego znaczenia. Lech nadal nie potrafił kreować sytuacji w ataku pozycyjnym, a w kontrach popełniał proste błędy, przy podaniach. Jeszcze po pierwszej połowie można było odnieść wrażenie, że remis 0:0 nie jest tu wykluczony, choć zdecydowanie lepiej wyglądały akcje Pogoni. Lech miał właściwie dwie sytuacje Alana Czerwińskiego, który uciekał Grosickiemu, ale nie takie, by Valentin Cojocaru mógł czuć większą presję. Co innego Pogoń - powinna po prostu prowadzić. Najpierw głową z bliska nie trafił Biczachczjan, po świetnym dograniu Grosickiego, gdy wyskoczył zza pleców Czerwińskiego. Później zaś, już po upływie pół godziny gry, Linus Wahlqvist. Szwed dostał "ciasteczko" od Rafała Kurzawy, miał przed sobą tylko Bartosza Mrozka i dużo czasu, bo świetnie przyjął piłkę. Uderzył źle, w kierunku bliższego słupka, ale niecelnie. Lepsze były za to strzały Grocikiego (z ostrego kąta) i Biczachczjana (z dobitki) tuż przed przerwą. W obu świetnie zachował się jednak Mrożek. Pogoń w natarciu, mogło byc nie jeden, a dwa albo trzy do zera. Jako oni tego nie trafiali? Pogoń mogła więc czuć niedosyt, ale jeszcze większy musiał on być po 20 minutach drugiej połowy. Pod względem jakości akcji, "Portowcy" o dwie klasy wyprzedzali podopiecznych Mariusza Rumaka. Było więc zagrożenie po stałych fragmentach, jak choćby strzał Leo Borgesa, było i po akcjach, gdy Mrozek zdołał zbić uderzenie Biczachczjana, a zmierzającą do siatki piłkę z linii wybił Bartosz Salamon. A już szczególnie goście chwytali się za głowy w 61. minucie, gdy po pressingu na Radosławie Murawskim wywalczyli piłkę, Fredrik Ulvestad miał już taką sytuację, w której brak gola jest dużym wyczynem. A jednak skiksował, nie trafił. Lech zaś był tylko tłem, został stłamszony, nie potrafił nawet wyprowadzać kontrataków. Jęk zawodu przeszedł przez trybuny, gdy w szybkim wyjściu trzech na trzech Adriel Ba Loua za daleko wypuścił sobie piłkę. Choć też Iworyjczyk, jako jedyny, był nawet blisko pokonania w 64. minucie bramkarza Pogoni - nie trafił jednak zza pola karnego. Lech wykorzystał swój jeden moment. Kapitalne dośrodkowanie, a później - perfekcja w polu karnym Wydawało się, że Lech będzie potrzebował jakiegoś cudu, by wygrać to spotkanie, już sam remis nie był dla niego - w tej sytuacji - niezłym wynikiem. Po prostu nawet na ten jeden punkt nie zasługiwał. I ten cud nastąpił, po stałym fragmencie, a przecież Pogoń radziła sobie przy nich dotąd znakomicie. Była to zasługa trzech graczy - Joela Pereiry, który chwilę wcześniej wszedł na boisko za Czerwińskiego, bo kapitalnie, miękko dośrodkował. Bartosza Salamona, bo wygrał pojedynek w powietrzu, ale nie uderzał, a zagrał na środek. No i niewidocznego dotąd Mikaela Ishaka, który dostawił tylko nogę przed Cojocaru. Lech w 77. minucie objął prowadzenie - był to rezultat co najmniej zaskakujący. Pogoń musiała zaatakować, ale wyglądała trochę tak, jakby cios, który dostała, okazał się nokautujący. Nie pomogły już zmiany trenera Gustafssona, Lech trochę odżył. Nie dawał się już spychać do desperackiej obrony, nie wybijał tak dramatycznie piłki. Wygrał 1:0, wskoczył na trzecie miejsce w tabeli. A ta pozycja na końcu sezonu dałaby mu grę w europejskich pucharach.