Jedenaście porażek w jedenastu wyjazdowych meczach - to był dorobek Łódzkiego Klubu Sportowego w momencie rozpoczęcia jego spotkania z Wartą Poznań. Na stadionie w Grodzisku de facto decydowało się "być albo nie być" łodzian w dalszej walce o utrzymanie. Strata do pierwszego zespołu poza strefą spadkową wynosiła już 10 punktów, czyli niemal tyle, ile beniaminek wywalczył w 23 kolejkach. I nie ma co się oszukiwać - remis tu niewiele zmieniał. Remis, który w pewnym sensie i tak przecież byłby sporym osiągnięciem dla drużyny Marcina Matysiaka. Dwa rzuty rożne, dwie kapitalne okazje dla Warty. I wciąż 0:0 Nadzieję goście mogli pokładać w tym, że Warta w Grodzisku spisuje się znacznie gorzej niż na wyjazdach, ale przecież takie coś charakteryzuje ją już od kilku lat. Dzięki temu zresztą nie była jeszcze na poważnie zagrożona spadkiem, zawsze jakoś odpowiednio wcześniej potrafi odskoczyć od dołu tabeli. Nie inaczej jest i teraz, w czterech meczach rundy wiosennej zdobyła osiem punktów - mimo niezbyt efektownej gry, potrafi być efektywna. Wydawało się więc, że skoro ŁKS jest już tak mocno postawiony pod ścianą, będzie próbował atakować, a "Zieloni" skupią się na kontrach. Nic z tego, tym razem to poznaniacy szybko dostrzegli, że ich rywale za wiele atutów jednak nie posiadają. Warta atakowała bowiem od samego początku, umiejętnie zakładała pressing. Najwięcej zagrożenia stworzyła jednak po rzutach rożnych, a tych miała w samej pierwszej połowie aż siedem. I już w początkowej fazie powinna zdobyć z nich dwie bramki, bo najpierw kapitalną okazję zmarnował Dimitris Stavropoulos, a później Jakub Bartkowski. To były świetnie, pomysłowo rozegrane stałe fragmenty, kończone dośrodkowaniami na głowy wysokich obrońców. Ostatni zespół w tabeli czekał, Warta atakowała. I wciąż nie mogła trafić W innych sytuacjach gospodarzom brakowało wyrachowania, lepszego uderzenia czy podania. Mieli jednak sporą przewagę, sprawdzało się ofensywne ustawienie zastosowane przez Dawida Szulczka, z Dario Vizingerem wspomagającym Martona Eppela. Łodzian zaś bardzo długo w tym spotkaniu jakby nie było. Dopiero w 24. minucie pierwszy ofensywny rajd przeprowadził Dani Ramirez, rywale zostawili mu trochę miejsca. Aż w końcu zagrał do najlepszego w ŁKS w ostatnim czasie Huseina Balicia - ten sprawdził dyspozycje Jędrzeja Grobelnego, pracującego na czwarte w rundzie wiosennej czyste konto. W pierwszej połowie żadna bramka jednak nie padła, choć to wciąż gospodarze byli stroną przeważającą. Skuteczność zawodziła zwłaszcza Vizingera, zresztą Chorwat nie wykazywał się też boiskowym cwaniactwem. Bo spokojnie mógł wywalczyć dla drużyny rzut karny. Warta miała rzut wolny, ŁKS rzut rożny. Dwie znakomite okazje po stałych fragmentach, jeden gol Warta miała czego żałować, bo w drugiej połowie już tak często inicjatywy nie miała. Łodzianie potrafili nie tylko wyprowadzać kontry, ale nawet coraz dłużej utrzymywać się przy piłce w ataku pozycyjnym. Nie przekładało się to na konkretne sytuacje, ale i gospodarze wyglądali już gorzej. Z jednym wyjątkiem - wciąż stałe fragmenty były ich atutem. W 52. minucie mieli najlepszą okazję do tego momentu, tym razem po rzucie wolnym Vizingera. Z bliska główkował Jakub Bartkowski, Bobek popisał się świetnym refleksem, zdołał wybić piłkę. Minął jednak kwadrans, ŁKS wciąż miał czyste konto w tyłach, coraz odważniej atakował. I ku zaskoczeniu wszystkich, to on wykorzystał stały fragment. Zaczynał się ostatni kwadrans meczu, gdy Riza Durmisi dośrodkował z narożnika boiska na dalszy słupek, a tam kompletnie bez opieki stał Piotr Janczukowicz. I strzałem z woleja pokonał Grobelnego. Warta znalazła się w trudnej sytuacji, miała przecież przesunąć się do środka tabeli, oddalić od strefy spadkowej, a tymczasem przegrywała z ostatnią drużyną w tabeli. Rzuciła się do ataku, Szulczek dokonał trzech zmian. I dość szybko Eppel znów zatrudnił Bobka - młody bramkarz ŁKS popisał się kolejną znakomitą interwencją. ŁKS też miał swoją okazję, po akcji Antoniego Młynarczyka, ale jeszcze lepszą zmarnowała Warta, i to w 87. minucie. Piłka szukała dziś w polu karnym gości jej obrońców, ale Stavropoulos znów zawiódł, tym razem nie kopnął dobrze, a praktycznie w ogóle, z czterech metrów. I ŁKS to prowadzenie utrzymał, mimo że w samej końcówce z jego pola karnego nie wychodził już nawet bramkarz Warty. Radość z trzech punktów była opóźniona o kilkanaście sekund, bo arbiter Marcin Kochanek nasłuchiwał jeszcze wieści od sędziego VAR Tomasza Kwiatkowskiego, czy piłka nie trafiła przypadkiem w rękę jednego z graczy ŁKS. Ale w końcu stała się faktem.