Katastrofa Legii Warszawa. Wiemy, z czego się wzięła
Aleksandar Vuković - być może niedługo znów trener Legii Warszawa - w najczęściej przywoływanym zdaniu, jakie w swoim życiu wypowiedział, stwierdził, że w Legii nigdy nie jest tak dobrze, jak się mówi, ani nigdy nie jest tak źle, jak się mówi. To hasło się zdeaktualizowało, bo nikt już nie pamięta, kiedy mówiło się, że w Legii jest dobrze. Trwający z kolei od wielu lat kryzys - bo za taki trzeba uważać brak mistrzostwa Polski od 2021 (a można jeszcze dodać, jak Legia w tych latach była daleko od tytułu) - stawia pytajniki też przy drugiej części powyższego zdania. I kolejny przy nazwisku jej trenera. Czy to wszystko ma jeszcze sens?

Jeśli zestawić ze sobą rozmiar klubu, oczekiwania, skalę inwestycji oraz uzyskiwane wyniki, zespołami, które rozczarowują w obecnym sezonie najbardziej są Legia Warszawa, Pogoń Szczecin i Widzew Łódź. W tych dwóch ostatnich przyjęto już programy naprawcze, czego najbardziej wyrazistym efektem była zmiana trenerów - nawet jeśli to nie nazwiska zwalnianych były fundamentem wspomnianych rozczarowań. W Widzewie wprost przyznano, że "rozmiar" dotychczasowego szkoleniowca nie był przystający do rozmiaru ambicji klubu, w Szczecinie doszli natomiast do wniosku, że w szatni potrzeba kogoś na tyle dużego, by jego zatrudnienie stało się - jak to określił w rozmowie z Interią Tan Kesler, dyrektor sportowy Pogoni - "statementem". Za wcześnie na ocenę skuteczności tych ruchów, nawet jeśli początek jednego i drugiego nowego trenera wygląda bardzo dobrze, jednak na moment dokonywania zmiany Widzew i Pogoń pokazały moc, sprowadzając do Polski uznanych fachowców - trenerów, którzy w innych krajach doprowadzali swoje drużyny do mistrzowskich tytułów. Z trójki zespołów, która w największym stopniu notuje wyniki poniżej stanu posiadania, bez reakcji pozostała tylko Legia.
Łatwo wskazać moment zwrotny
Legia, która po przegranej 1:3 z Zagłębiem Lubin wysunęła się na pozycję lidera w klasyfikacji rozczarowań. W porażce bardzo "pomógł" występ Kamila Piątkowskiego, który najpierw strzelił gola samobójczego, a później bramkarską interwencją sprokurował rzut karny i wyleciał z boiska z czerwoną kartką, jednak nie bez powodu o Piątkowskim wcale nie pisze się po tym meczu najwięcej. Obrońca Legii i tak jest jednym z najlepszych jej piłkarzy w tym sezonie, a jednorazowa katastrofa w wykonaniu zawodnika grającego na tej pozycji, prędzej czy później mogła się zdarzyć.
Dużo większym problemem jest funkcjonowanie Legii jako całości. W tym momencie w teorii powinno już być bardzo dobrze, bo przecież we wrześniu - po dyskusyjnym starcie sezonu - drużyna Edwarda Iordanescu zaliczyła serię dobrych występów przeciwko mocnym rywalom (Raków, Jagiellonia, Pogoń), z których - jeśli mamy oceniać przebieg gry - powinna wygrać wszystkie. Trener też wysyłał wtedy sygnały, że wreszcie ma ustabilizowany zespół, zamiast rozchwianego, jakim ze względu na aktywne okno transferowe (z ruchami w obie strony) dysponował od pierwszego dnia w Warszawie. Rumunowi mogła pomóc też przerwa reprezentacyjna, w trakcie której można w spokoju popracować nad mankamentami oraz wymyślić sposoby zaskakujące przeciwników. O tym, jak bardzo Legia nie zaskoczyła Zagłębia, będzie w późniejszej części tekstu.
Co zatem się stało, że w Legii powinno już wszystko działać, a nie działa nic? Wskazanie punktu na osi czasu, gdy doszło do nagłego załamania, nie jest rzeczą trudną - regres postępuje od czasu meczu z Samsunsporem w Lidze Konferencji. Tym samym, w którym Iordanescu zmienił właściwie cały wyjściowy skład, postanawiając w czwartkowy wieczór grać rezerwowymi. Ci okazali się niewystarczający, by z Turkami zdobyć przy Łazienkowskiej choćby punkt, a podstawowi piłkarze - dążący do tego, by zaprezentować się w Europie i wywalczający ją własnymi nogami - otrzymali cios, który z ich perspektywy mógł być (i był?) nie do zaakceptowania. W efekcie coraz lepiej wyglądająca Legia przegrała w Lidze Konferencji, a później dorzuciła jeszcze dwie porażki ligowe (z Górnikiem Zabrze i Zagłębiem), okopała się w środku tabeli i sprawiła, że seria niezłych i dobrze wróżących występów przeciwko Rakowowi, Jagiellonii i Pogoni stała się już tylko wspomnieniem.
Kluczowe pytanie, jakie powinien zadać Michał Żewłakow
W ich miejsce pojawiły się pytania o przyszłość Iordanescu. Wcześniej Michał Żewłakow mówił o zimie, kiedy przyjdzie czas na ocenę pracy trenera, jednak zapewne nie spodziewał się aż takiego załamania gry zespołu w wielkiej mierze spowodowanej ruchami samego szkoleniowca. Na miejscu dyrektora sportowego warto byłoby przemyśleć test. Zadać Iordanescu pytanie, czy widzi, że w meczu z Samsunsporem popełnił błąd wymieniając cały skład. Skala tego błędu była ogromna, podobnie jak konsekwencje, skoro wszystko, co Iordanescu chciał osiągnąć tamtym meczem, przyniosło efekt o 180 stopni odwrotny. Jeśli trener Legii przyzna, że wszystko odbyło się zgodnie ze sztuką i mogąc podjąć drugi raz decyzje, podjąłby identyczne, będzie to najczerwieńszy z alarmów. Wówczas przed Żewłakowem nie stanąłby tylko trener, ale przede wszystkim człowiek nie dostrzegający własnych sabotażów. Ewentualnie mający problem z przyznawaniem się do błędów, a jeszcze nie było takiego, który odzyskałby szatnię bez tej cechy.
Oczywiście słowa o utracie szatni są duże, może nawet przesadnie, ale jeśli piłkę dałoby się przyrównać do matematyki, to byłyby one niczym innym, jak stwierdzeniem, że dwa plus dwa to cztery. Legia nie wygląda dziś na drużynę, która wychodzi na boisko walczyć o każdy jego metr. W niedzielnym starciu z Zagłębiem to lubinianie byli tymi, którym na zwycięstwie zależało bardziej. Gdyby chodziło tylko o cechy wolicjonalne, to też problem byłby mniejszy. Gorzej, że w Legii niewiele się zgadza też na etapie planowania meczowej strategii.
Jak Zagłębie pokonało Legię
Istnieje już na świecie pokolenie, które świadomie ogląda piłkę nożną, a którego nawet nie było na świecie, gdy Zagłębie Lubin ostatni raz zwyciężało Legię. Aż do niedzieli poprzedni taki przypadek miał miejsce pod koniec 2019 roku. Później nastąpiła nieprzerwana choćby jednym remisem seria dziesięciu wygranych Legii. Edward Iordanescu zapisał się zatem w najnowszej historii Legii, choć nie tak, jakby chciał. Co sprawiło, że przegrał mecz, którego przy różnej maści kryzysach jego poprzednicy nigdy nie przegrywali?
Przede wszystkim uznał, że najlepszym sposobem na Zagłębie będzie przyjęcie taktyki, która… Zagłębiu odpowiada najbardziej. Legia starała się wysoko zaatakować przeciwnika, który nie był zainteresowany wdawaniem się w pojedynki pod własnym polem karnym. W ten sposób goście sami sobie założyli pętlę na szyję. Drużyna Leszka Ojrzyńskiego intencjonalnie cofała się, by błyskawicznie przejść do kontr, w których kluczowe role odgrywali 18-latkowie: Mateusz Dziewiatowski i Marcel Reguła. Ustawienie Legii powodowało, że na jej połowie dochodziło do szeregu pojedynków jeden na jeden, w których górą byli gospodarze. Wystawienie Dziewiatowskiego w podstawowym składzie (do tej pory w Ekstraklasie niemal w komplecie meczów spędzał pełne 90 minut na ławce) było ogromną niespodzianką obliczoną właśnie na toczenie pojedynków, w których ten czuje się mocny. Iordanescu nie mógł się tego spodziewać, ale to nie zmienia faktu, że doborem taktyki na mecz przegrał z Leszkiem Ojrzyńskim w sposób wyraźny.
Druga sprawa to schematyczność - niemal wszystkie akcje Legii wyglądają bardzo podobnie do siebie. Większość gry Legii oparta jest na przejściu piłki przez pozycję numer sześć. Zagłębie zastosowało ten sam manewr, co wcześniej w zwycięskim meczu z Lechem Poznań - poprzez wykorzystanie własnego napastnika (Leonardo Rochy), który w defensywie cofał się głęboko, by wywierać presję na "szóstce", gospodarze wytrącali Legii główny atut. Jeśli ktoś się zastanawiał, z czego wynikało wysokie posiadanie piłki przez Legię (do momentu czerwonej kartki dla Piątkowskiego było to 72 procent!) bez żadnego przełożenia na bramkowe sytuacje - to właśnie z tego. Zagłębie zmusiło gości do bezsensownego kopania piłki bez realnego postępu. Iordanescu nie miał na to żadnego planu B, mimo że - jak pisaliśmy wcześniej - Zagłębie niedawno stosowało już podobny manewr.
Trzecia rzecz - stałe fragmenty gry. Legia wygląda na drużynę, która ma przygotowane tylko trzy warianty. Posłanie piłki w strefę centralną, na bliższy słupek z wejściem Radovana Pankova oraz na dalszy z wyblokowaniem. Jedyne, co się zmieniło, to liczba piłkarzy, którzy ruszali przy stałych fragmentach w pole karne Zagłębia. Iordanescu postawił na duże ryzyko, bo posyłał ich aż siedmiu - żaden inny klub Ekstraklasy na coś takiego się do tej pory nie decydował, a mówimy też o potężnym wzroście wielu legionistów: są Rajović, Piątkowski, Kapuadi - wszyscy powyżej 1,90 m wzrostu. Zagłębie jednak poradziło sobie z tym bez zarzutu, choć samo też nie zdołało Legii skarcić za podjęcie ryzyka - inna sprawa, że można się zastanawiać, jakim cudem Legia przy takim potencjale wzrostowym zdobywa tak mało bramek po rzutach rożnych.
Czwarta sprawa, choć tutaj najmniej istotna - w pewnym momencie Legia zdecydowała się na granie od własnej bramki poprzez długą piłkę posłaną w kierunku Milety Rajovicia. Duńczyk w teorii ma odpowiednie warunki, by powalczyć w powietrzu i dać szansę na zawiązanie akcji, jednak tym razem trafił na Michała Nalepę - obrońcę nieco niższego od niego, jednak mającego bardzo wysoki procent wygranych pojedynków ponad ziemią. U Nalepy w skali sezonu to 70%, podczas gdy u Rajovicia zaledwie 57%. Z Zagłębiem rosły napastnik wygrał tylko jeden na pięć prób, zatem w praktyce Legia oddawała w ten sposób piłkę za darmo.
Do tego wspomniane cechy wolicjonalne. Zagłębie przy Legii wyglądało na zespół, który z szatni wyszedł niemal z nożem w zębach. A Legia przy Zagłębiu jak Bartosz Kapustka przy bramce na 0:1. Kapitan gości najpierw w środku pola stracił piłkę, a później nie zauważył, jak w wolną strefę wbiega Marcel Reguła.
Zbyt wiele się nie zgadza
W Legii Iordanescu zbyt wiele się nie zgadza, by spać spokojnie. Transferami skrojonymi pod trenera, lub wręcz na jego życzenie, było sprowadzenie Rajovicia i skrzydłowego Ermala Krasniqiego. Ten drugi mecz z Zagłębiem zaczął już na ławce, po tym, jak przez kilka tygodni pobytu w Warszawie przedstawił się publiczności jako piłkarz niemal bez atutów, a o roli pierwszego można dyskutować. Strzelił kilka ważnych bramek, jednak w jaki sposób jego profil dopasowuje się pod taktykę Iordanescu z graniem przez środek boiska, a nie bokami - jak choćby za czasów innego "dryblasa", Tomasa Pekharta? Trudno na to pytanie odpowiedzieć.
Czasem jest tak, że trener nie ma wyników, jednak widać, że sprawy idą we właściwym kierunku. Wtedy warto poczekać, a ewentualna decyzja o zmianie jest traktowana jako pochopna i szeroko krytykowana. U Iordanescu nie ma wyników, nie ma gry niosącej nadzieję na szybką zmianę, nie ma zbudowanej szatni, są za to wywiady dla rumuńskich mediów, w których trener skarży się na warunki pracy w Warszawie. Czy to już moment, w którym trzeba myśleć o zmianie? Na szczęście tej decyzji nie musi podejmować żaden z dziennikarzy. Ale i żaden z nich zdziwiony nie będzie, jeśli do niej dojdzie.












