Korona - klub ze stolicy województwa świętokrzyskiego, jednego z największym bezrobociem w kraju, ale za to z przystankami autobusowymi za 400 tysięcy złotych jeden. Klub będący na garnuszku miasta, od wielu lat próbujący pozyskać inwestora, wśród których wymieniano już AS Roma, niespecjalnie lubianego w świecie rodzimej piłki Andrzeja Grajewskiego i innych, wciąż niedostatecznie zainteresowanych pozyskaniem akcji klubu. Aktualnie na tapecie jest grupa kieleckich inwestorów, a nawet...Marek Citko. Duże pieniądze wymagają wielkich nazwisk, zwłaszcza jeśli miasto po raz kolejny ma zagłosować za przyznaniem funduszy Koronie. Klub, którego największym sukcesem od lat było zajęcie piątego miejsca w lidze za czasów charyzmatycznego Leszka Ojrzyńskiego i jego "Bandy Świrów". Niepewna sytuacja finansowa to jedno, ale to raczej kwestia okołosportowa, która na boisku nie powinna zaprzątać głowy piłkarzom. Co innego zmiany kadrowe. Nie takie z rodzaju ktoś odejdzie, przyjdzie ktoś nowy na porównywalnym poziomie. Na to trzeba pieniędzy, a przecież na ich nadmiar Korona nie narzeka. Dość powiedzieć, że z klubem po zeszłosezonowych rozgrywkach pożegnali się choćby: Paweł Golański, Jacek Kiełb, Olivier Kapo czy Luis Carlos. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Szumnie zapowiadane wzmocnienia przed startem obecnego sezonu nie nadchodziły, a zegar transferowy tykał. W ostatniej chwili sprowadzono na wypożyczenie Bartłomieja Pawłowskiego i Macieja Wilusza, czyli gości, którzy już udowodnili, że w piłkę grać potrafią, tyle że jeden nie mógł się odnaleźć w polskiej piłce po powrocie z zagranicy, drugi długo pauzował z powodu kontuzji. Coś jak wzięcie kota w worku. To się mogło udać, ale wcale nie musiało. Ba, szanse na to, że technik Pawłowski, dążący do perfekcji w każdym calu, wkomponuje się w drużynę, której największym atutem jest waleczność, nie zawsze mająca coś z techniką wspólnego, były raczej nikłe. Czego zatem spodziewaliśmy się po Koronie przed sezonem? Na pewno nie piątego miejsca w tabeli po 13 kolejkach. Trener Marcin Brosz zdziałał cuda. Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że Łukasz Sierpina, chłopak, którego nie dostrzegano w Koronie od czasów trenera Ojrzyńskiego, nagle stał się podstawą ofensywy w zespole? Jeszcze nie strzelił, ale patrząc na jego grę, przełamanie jest już blisko. Albo jakim sposobem Michał Przybyła, o którym niewielu słyszało jeszcze w ubiegłym sezonie, ten sam, który nie łapał się na ławkę w Widzewie, strzelił już cztery gole? Tymczasem ta właśnie Korona zaskoczyła już na początku, wygrywając z Jagiellonią, z Zagłębiem w Lubinie, później nawet przy Łazienkowskiej, a ostatnio z Piastem na jego terenie. Pewnie, że są też problemy, choćby mała skuteczność w ataku czy słabe wyniki przed własną publicznością. Ale to nie zmienia faktu, że kielczanie jednak te punkty zbierają i w chwili obecnej mają ich tyle, co warszawska Legia, jeden z głównych pretendentów do tytułu mistrza Polski. Jak trener Brosz to zrobił? W jaki sposób z mało znanych w polskiej lidze chłopaków, mniej i bardziej utalentowanych, zbudował naprawdę fajny zespół, z jedną z najsolidniejszych formacji defensywnych w lidze? Wydaje się, że tym chłopakom brakowało po prostu zaufania trenera. Skoro był Jacek Kiełb, to po co stawiać na Sierpinę, skoro był Kapo, to po co ogrywać Marcina Cebulę? Poprzedni trener kielczan - Ryszard Tarasiewicz mógł wybierać, miał w kim. Trener Brosz musi zaufać. Musi grać tym, kogo ma. A wbrew pozorom, ma dużo, bo drużynę, którą jeśli rozłożyć na części pierwsze, to nie robi ona wrażenia, ale jeśli potraktować ją jak kolektyw, to jest to zespół na piąte miejsce w Ekstraklasie. To zaufanie procentuje, a najlepszym podsumowaniem tego, co dzieje się w kieleckim klubie, jest porównanie zachowania Łukasza Sierpiny kiedyś i dziś dokonane przez jednego z ekspertów w studiu Canal+Sport: "Kiedyś Sierpina grał, nie podnosząc głowy, dziś ją podnosi". Gra świadomie, dojrzał piłkarsko, bo dostał szansę. Bo czasem wystarczy po prostu tę szansę komuś dać.