Oba zespoły przystępowały do tej konfrontacji po serii udanych gier. Legia miała za sobą cztery zwycięstwa z rzędu, w tym z Chelsea FC na jej terenie oraz w finale Pucharu Polski. Z kolei lechici punktowali w pięciu ostatnich potyczkach ligowych, notując w tym czasie cztery triumfy i remis. O sile ognia "Kolejorza" świadczył pogrom z poprzedniej kolejki, gdy z Poznania z rezultatem 1:8 wracała Puszcze Niepołomice. Kibice z Łazienkowskiej pamięcią sięgali jednak znacznie dalej, bo do rundy jesiennej. W stolicy Wielkopolski przełknąć musieli wówczas porażkę 2:5. Gospodarze pałali zatem żądzą odwetu. Chcieli także uniemożliwić rywalom objęcie prowadzenia w ekstraklasowej tabeli. Po sobotniej porażce Rakowa Częstochowa komplet punktów wywalczony w Warszawie oznaczał dla Lecha fotel lidera. To byłby hit, Łukasz Fabiański mógłby wrócić do Polski. "Otwarta furtka" Fajerwerki tylko na trybunach. Szlagier kolejki okazał się ligowym zakalcem Już w pierwszej minucie kąśliwym uderzeniem w światło bramki trafił Claude Goncalves. Golkiper gości Bartosz Mrozek nie dał się jednak zaskoczyć i sparował piłkę na korner. Tylko przez moment wydawało się, że to zapowiedź ofensywnego futbolu z obu stron. Tymczasem do końca pierwszej połowy żaden inny piłkarz nie pokusił się już o celny strzał. Gra była szarpana, a akcje z rzadka kończyły się w polu karnym. Główne role grali fani Legii. W wyniku incydentów pirotechnicznych spotkanie przerywane było dwukrotnie. Arbiter doliczył do pierwszej połowy 11 minut. Piłkarze w żaden sposób nie spożytkowali jednak tego czasu. Na uwagę zasługuje jedynie sytuacja z 45+8. minuty. Głową uderzał wówczas Goncalves, a zmierzającą pod poprzeczkę futbolówkę w efektowny sposób zatrzymał Joel Pereira. Po zmianie stron z większym animuszem do natarcia ruszyła ekipa Nielsa Frederiksena. Tyle że długo nie przekładało się to na pożądany efekt. To Legia była bliżej zdobycia bramki, ale w 69. minucie kapitalną interwencją popisał się Mrozek po uderzeniu głową Jana Ziółkowskiego. Kiedy do końcowego gwizdka pozostawało mniej niż kwadrans, warszawianie zostali wreszcie trafieni. Fenomenalnym strzałem niemal z linii pola karnego popisał się Ali Gholizadeh. Piłka wpadła w "okienko" bramki strzeżonej przez Vladana Kovaczevicia. O jakiejkolwiek reakcji nie mogło być mowy, Bośniak nawet nie markował próby interwencji. To był gol na wagę triumfu. Lech zgarnął przy Łazienkowskiej pełną pulę i od dzisiaj otwiera tabelę Ekstraklasy. Na dwie kolejki przed metą zepchnięty na pozycję wicelidera Raków traci do "Kolejorza" punkt.