Radosław Nawrot: Gdy Nenad Bjelica pracował w Lechu Poznań, nie mógł się nachwalić polskich stadionów. Takie nowoczesne, takie piękne i... takie puste. Stadiony Euro 2012 są pomnikami niskiej frekwencji., która po ich wybudowaniu nie wzrosła. A zatem to nie o stadiony chodzi? Dr Przemysław Nosal, Wydział Socjologii UAM w Poznaniu: - Ze stadionami powstałymi na Euro 2012 jest trochę tak, jak ze zbyt dużą wazą na zupę, którą otrzymaliśmy od rodziny. Jest za wielka na cztery porcje pomidorowej, zupa głupio wygląda pałętając się gdzieś po dnie, ale używać jej musimy, bo rodzina sprawdza, czy prezent jest w użytku. Z arenami po Euro 2012 jest podobnie. Powstały obiekty o wiele większe niż jest to konieczne, ale korzystać z nich trzeba, bo - raz, że są i nie ma innych, a dwa - że ciągle płacimy za ten prezent. Poznań na tym tle jeszcze nie wypada najgorzej, ale zerknijmy na Gdańsk, gdzie średnia frekwencja nie dochodzi nawet do siedmiu tysięcy, gdzie pojemność stadionu wynosi ponad czterdzieści! Czy z tego należy wysnuć wniosek, że powód naszej dumy w obliczu zagranicznych trenerów jest tak naprawdę obciążeniem Ekstraklasy? A przynajmniej obnaża niską frekwencję? - Nie mam w tej chwili pod ręką danych dotyczących zmiany frekwencji na polskich stadionach na przestrzeni ostatnich dwóch dekad, ale jestem przekonany, że frekwencja rośnie. Euro 2012 wymusiło pewne procesy modernizacyjne w zakresie infrastruktury, które i tak były nieuchronne. Jednocześnie wymóg tworzenia obiektów o - relatywnie - bardzo dużej pojemności sprawił, że po imprezie zostaliśmy z tzw. białymi słoniami, czyli prezentami (zrobionymi samemu sobie), które przynoszą głównie szkody - finansowe i wizerunkowe. Rośnie, ale dość wolno. Przed tą rundą w internecie rozgorzała dyskusja na temat tego, że jest wciąż bardzo słaba.. Lech Poznań np. w audycie zakłada ustabilizowanie jej na średnim poziomie 20 tys. To zaledwie połowa stadionu! - Ale to jest po prostu frekwencja zespołów Ekstraklasy, taką popularnością cieszą się ich występy, właśnie taką. Tak jak mówisz - rośnie wolno, jest dość stabilna, zmienia się trochę w obie strony w zależności od wyników drużyny, pogody, rangi spotkania. Ale generalnie jest stała. Duża pojemność stadionu w tej kwestii nic nie zmieni - osoby kibicujące pojawiają się na obiekcie bez względu na to czy jest wypchany po brzegi czy w połowie pusty. Wydaje mi się, że frekwencja to dobry probierz popularności rodzimej ligi - lubianej i chętnie oglądanej, ale jednak wciąż częściej podziwianej w telewizji bądź internecie niż na żywo. W tym kontekście byt tylko do pewnego poziomu określa świadomość, że tak się wyrażę. Polepszenie infrastruktury z pewnością przyciągnęło na stadion pewne grupy kibiców przedtem słabiej reprezentowane - np. rodziny, klasę średnią, kobiety. Ale "zasięgi infrastrukturalne" osiągnęły już swoją granicę - żeby przyciągnąć nowych kibiców trzeba poszukać innych ścieżek. W jaki sposób? - Na pewno wynik sportowy jest tutaj motorem wysokiej frekwencji. Wiele klubów, w tym Lech, stara się również przyciągać kibiców z innych miast wojewódzkich. Do tego oczywiście dochodzą różne zabiegi marketingowe, akcje skierowane do szkół czy przedszkolaków. To oczywiście jakoś tam działa, a na dodatek buduje nowe pokolenie fanów. Ja jednak zwróciłbym uwagę na trochę inną kwestię. Mianowicie w interesie wszystkich zainteresowanych wysoką frekwencją powinna być liga z wieloma silnymi drużynami. W chwili obecnej mamy 2-3 mecze z rywalami, które elektryzują fanów swoim poziomem sportowym. Do tego dochodzą 2-3 kolejne, które cieszą się zainteresowaniem z powodów kibicowskich. A co z resztą? Rozwarstwienie poziomu drużyn skutkuje niskim zainteresowaniem z zespołami z dołu tabeli, mniej atrakcyjnymi, a tym samym mniejszą frekwencję. Rozwarstwienie mamy w zasadzie w każdej lidze, a jednak kibic BVB pójdzie i na Schalke, i na Augsburg. W innych krajach podobnie. U nas kibicowanie drużynie na stadionie wciąż traktuje się wybiórczo? - Tak, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zobaczmy nawet na Lecha, który cieszy się bardzo wysoką frekwencją. Mecz z Piastem pod koniec sierpnia (idealne warunki pogodowe!) i Śląskiem - 11 tysięcy, z Koroną i Stalą - 12 tysięcy. Za to z Legią - 35 tysięcy, z Widzewem - 23, z Rakowem - 22. Ta wybiórczość świadczy w dużej mierze o tym, że spora grupa kibiców wybiera topowe wydarzenia, w których chce uczestniczyć. W mniejszym wymiarze zależy więc jej na "byciu z klubem" i "wspieraniu go w każdej sytuacji". Oczywiście mają do tego pełne prawo i nie ma w tym nic złego, choć oczywiście przez najbardziej zagorzałych fanów postrzegani są jako kibice sukcesu, grupa, która "musi być zabawiana", bo inaczej nie przyjdzie na stadion. Znam wielu kibiców, którzy w warunkach budżetu domowego dokonywali wyborów co do meczów, na które pójdą. Teraz jednak wielu decyduje się na telewizję. Kryzys i drożyzna dobiją frekwencję w Polsce? - Na pewno jej nie pomogą, z pewnością zaszkodzą, ale czy dobiją? Wśród każdej publiczności możemy znaleźć frakcje bardziej czułe na zmieniający się kontekst i takie, które kompletnie na niego nie zważają. Te pierwsze z pewnością odpadną - zakup biletu na mecz dla czteroosobowej rodziny w 2023 roku będzie diametralnie różnił się od analogicznego zakupu w 2020 roku. Jednocześnie drożyzna raczej nie zachwieje przywiązaniem najwierniejszych kibiców - oni układając sobie plan wydatków prędzej obetną budżet na inne aktywności. Jan de Zeeuw powiedział mi niedawno, że powiedzmy Lech wcale nie konkuruje z Legią czy Widzewem. On konkuruje o kibica z Netflixem, galerią handlową, telefonem komórkowym. To jest walka o wolny czas - towar deficytowy. Czy tak jest? - Tak, moim zdaniem to bardzo trafne spostrzeżenie. Wachlarz atrakcji i możliwych form spędzania wolnego czasu jest dziś o wiele szerszy niż 10 czy 20 lat temu. Kibic, który przecież de facto jest konsumentem, także wybiera. Niektórzy fani robią to zupełnie dosłownie - wyjście na mecz czy spędzenie wieczoru z partnerem/partnerką; leje deszcz więc wyjście na mecz czy pogranie na konsoli itd. Mecz nie jest jedyną opcją, nie jest nawet jedną z kilku, ale jedną z morza ofert. Od miejsca drużyny w hierarchii preferowanych form spędzania wolnego czasu oraz od wielu innych czynników zależy, co fan wybierze. Zresztą ten wątek alternatyw wraca często w rozmowach ze starymi kibicami, często ultrasami. Opowiadają, że kiedyś szykowanie oprawy to było święto i czas, którym się delektowali. Dzisiaj natomiast wielu młodych upycha to między różnymi aktywnościami albo w ogóle daje sobie z tym spokój. Czy zatem jesteśmy blisko sytuacji, w której konsumpcja futbolu przeniesie się na fotel, przed telewizję? Przynajmniej w Polsce? - Na pewno wielu kibiców wybierze właśnie taką formę albo wybierze ją w odniesieniu do niektórych meczów. Jednocześnie ja byłbym spokojny, że formuła uczestniczenia w meczu na stadionie wciąż będzie cieszyła się popularnością. Żyjemy w czasach zapośredniczonych relacji, osłabionych więzi, anonimowości, teraz też popandemicznej zdalności. Wielu ludzi więc tym większą potrzebę współbycia z innymi, przebywania z nimi, fizycznego stania obok, robienia tego, co inni, pokrzyczenia, pośmiania się, ponarzekania. Takiej małej plemienności, limitowanej wspólnotowości, takiej na miarę naszych subiektywnych potrzeb i możliwości. Takiej na 90 minut i doliczony czas gry. Niezależnie od poziomu? - Wtedy ważniejszy jest kontekst i subiektywne potrzeby, a sam mecz pełni fasadową funkcję. Ja ktoś chce mieć poczucie, że uczestniczy w czymś ważnym dla zbiorowości lokalnej, w czym o czym się mówi, to idzie na szlagier. Jak chce sobie pogadać z przypadkowym sąsiadek, wciągnąć kiełbasę i pokomentować pracę sędziego, to może być i mecz z czerwoną latarnią. A jak chce zabrać kolegę, który akurat tego dnia ma urodziny, to obojętnie z kim ten mecz.