Terminarz tak się ułożył Lechowi Poznań, że po klęsce w Szczecinie z Pogonią (0:5), mógł rehabilitować się przed kibicami w dwóch domowych starciach z beniaminkami. Oba spotkania były też bardzo podobne do siebie, w obu Lech zdobył komplet punktów. I w obu stracił po bramce, co jest jego największym mankamentem w tym sezonie. Lech Poznań rzucił się na beniaminka z Łodzi. Na gola musiał trochę poczekać. I doczekał się Łódzki KS szoruje po dnie tabeli, nowy trener Piotr Stokowiec ma niezwykle trudne zadanie, by wyciągnąć beniaminka na powierzchnię. Z Lechem w przeszłości potrafił już wielokrotnie wygrywać, dziś zadanie było jednak znacznie trudniejsze. Po zaledwie sześciu treningach, bez żadnych wzmocnień, mierzył się bowiem z zespołem, który ma olbrzymi potencjał w ofensywie. I potwierdził to w pierwszej połowie. Łodzianie byli bowiem bezradni, jedyny strzał na bramkę Bartosza Mrozka oddali dopiero w 42. minucie. Główka Marcina Flisa z... 15 metrów nie miała jednak prawa zaskoczyć golkipera. Lech zaś atakował od pierwszej minuty, stosował wysoki pressing, z którym goście kompletnie sobie nie radzili. Nie rodziły się z tego świetne okazje, bo cofnięty ŁKS dość skutecznie wybijał piłkę, ale też było raczej jasne, że w końcu poznaniacy swoją szansę dostaną. I dostali - w 18. minucie. Rozegranie piłki miedzy Joelem Pereirą i Filipem Marchwińskim na prawej stronie już było obiecujące, ale podanie nowego reprezentanta Polski do Mikaela Ishaka - najwyższej klasy. Szwed uderzył zza pola karnego przy słupku, Lech objął prowadzenie. Kapitan "Kolejorza" cieszył się jeszcze raz w tej połowie - tuż przed przerwą. Znów Lech rozegrał kapitalną akcję z przerzuceniem piłki z prawej strony na lewą, cudowne było tu dogranie Kristoffera Velde do Ishaka. Stoperzy ŁKS byli kompletnie zagubieni, zostawili znakomitego snajpera bez opieki. A Szwed podwyższył na 2:0. Lech przechytrzył samego siebie, ŁKS skorzystał z okazji Drugie trafienie Ishaka sprawiło, że Lech zastosował manewr z poprzedniego spotkania z Puszczą Niepołomice. Wtedy, gdy szwedzki napastnik trafił na 3:1 w 51. minucie, zwolnił tempo, nie stosował już wysokiego pressingu. Inaczej mówiąc: obniżył temperaturę spotkania, skupiając się na kontroli wydarzeń. Dziś było podobnie, to ŁKS zaczął po przerwie grać odważniej, choć długo nie przekładało się to na jakiekolwiek zagrożenie dla bramki Mrozka. Mało tego, Ishak mógł zamknąć spotkanie, dostał kapitalne podanie "fałszem" od Marchwińskiego, ale z ostrego kąta nie trafił w bramkę. Sytuacja zmieniła się w 64. minucie - i to całkowicie zaskakująco. Defensywa Lecha jest w tym sezonie wyjątkowo nieszczelna, zaledwie w dwóch spotkaniach z czternastu we wszystkich rozgrywkach zachowała czyste konto. Wydawało się, że z bezzębnym przez godzinę autsajderem z Łodzi też to się uda. Nic z tego, znów błąd popełnili środkowi obrońcy, złe ustawienie Eliasa Anderssona sprawiło, że Piotr Janczukowicz dostał piłkę kilka metrów przed bramką. Jego zagranie próbował wybić Antonio Milić, nie dał rady. A Stipe Jurić z bliska nie spudłował. Holender już raz zaskoczył Lecha. Tym razem... przeszkodził drużynie Ten gol sprawił, że Lech nie mógł już grać tak pasywnie i oszczędzać siły na wtorkowe starcie z Jagiellonią. Bliski podwyższenia na 3:1 był Velde, ale trafił w piętę rozpaczliwie interweniującego Michała Mokrzyckiego, niezwykle aktywnego w szeregach gości. Łodzianie zaś dostali idealną szansę, po rzucie rożnym. W 77. minucie głową uderzył Bartosz Szeliga, piłka uderzyła jeszcze w Filipa Dagerståla, mogła wpaść przy słupku. Tyle że uderzony został jeszcze Anton Fase - Szeliga tylko chwycił się za głowę, bo futbolówka nieznacznie minęła bramkę. A przecież Holender trzy miesiące temu strzelił pięknego gola Lechowi na tę samą bramkę, w barwach Żalgirisu Kowno. A skoro ŁKS nie potrafił wyrównać, to Lech zakończył sprawę. Po dalekim dośrodkowaniu Niki Kwekweskiriego, cudownie z woleja przy bliższym słupku uderzył Velde. I było po meczu.