Dwa tygodnie temu, na starcie rundy wiosennej, Śląsk Wrocław miał aż osiem punktów przewagi nad Lechem Poznań i komfortową sytuację w tabeli. Minęło ledwie kilkanaście dni i dziś mógł spaść za plecy "Kolejorza", który z przytupem dobił do ścisłej czołówki. Jesienią wrocławianie często mieli sporego farta, wygrywali mecze, choć nie byli zespołem lepszym. Dobrze i głęboko się bronili, świetnie kontrowali. Akurat starcie z Lechem, jeszcze z sierpnia, tylko częściowo wpisuje się w tę tendencję. Bo Śląsk wygrał wtedy, mimo że zaledwie przez 24 procent czasu był przy piłce. Lech bił głową w mur i był kontrowany, przegrał 1:3. Dziś jednak wiele się zmieniło. Jacek Magiera w dwóch pierwszych domowych spotkaniach, z Pogonią Szczecin i Stalą Mielec, chciał mieć drużynę ofensywną, której domowy styl gry przypadnie kibicom do gustu. Tyle że nie poszły za tym wyniki - dwie porażki były jednak sporym ciosem. W Poznaniu piłkarze z Dolnego Śląska zagrali ostrożniej, a i wiosenny Lech Mariusza Rumaka gra inaczej niż jesienny Johna van den Broma. Owszem, atakuje, ale nie ma już tak ogromnego posiadania piłki, lepiej też zabezpiecza tyły. Wyszedł z tego mecz w niezłym tempie, ale bez konkretów. Mecz o pozycję lidera. Lech i Śląsk z wielką szansą i... niewielką ochotą na ryzyko Lech przesadnie nie ryzykował, nie zdobył też szybkiej bramki, która dałaby względny komfort spokojnej gry i zmusiłaby wrocławian do pokazania czegoś więcej. Owszem, na samym początku Ali Gholizadeh i Kristoffer Velde trochę "poczarowali" Patrykiem Janasikiem i Piotrem Samcem-Talarem, ale goście szybko się w tym połapali, dużo dobrego robił im na boku Jehor Macenko. Norweg miał sytuację bramkową w 8. minucie, dobrze jednak na jego strzał w bliższy róg zareagował Rafał Leszczyński. A później było już dość ciekawie na początku akcji kreowanych przez jednych i drugich, i mało ciekawe przy ich wykończeniu. Strzały były głównie blokowane, w Lechu czynił to przeważnie Bartosz Salamon, zdecydowany lider defensywy poznaniaków, w Śląsku zaś popisał się Macenko. To on w 34. minucie idealnie wstawił nogę, gdy z kilku metrów po dośrodkowaniu z wolnego i zbiciu piłki w wykonaniu Antonio Milicia uderzał Salamon. Lechici cieszyli się w 37. minucie, konkretnie Filip Szymczak, ale ta radość trwała kilka sekund. Napastnik Lecha uderzył głową w trudnej sytuacji, ogromny błąd popełnił Leszczyński, ale gości uratowało to, że młodzieżowiec gospodarzy był na nieznacznym spalonym. Lech podkręcił tempo w ataku, Śląsk pokazał jakosć w obronie. Wyszedł z tego... remis 0:0 Druga połowa była o tyle inna, że Lech miał już zdecydowanie większą przewagę, Śląsk skupił się niemal wyłącznie na szukaniu dalekimi podaniami, po przechwytach, osamotnionego Erika Expósito. Tyle że lider klasyfikacji strzelców był bezradny, miał obok siebie trzech obrońców, w tym bezbłędnego Salamona - i tracił piłkę. Poznaniacy mieli świetną szansę w 47. minucie, Filip Marchwiński miał przed sobą tylko Leszczyńskiego, ale uderzył wysoko nad bramką. A później wrócili do gry w okolicach pola karnego Śląska, z czego niewiele wynikało. Każde dośrodkowanie, a tych była cała masa, kończyło się tak samo - wyłapaniem piłki przez Leszczyńskiego bądź jej wybiciem. Ponad 32 tys. kibiców na stadionie w Poznaniu domagało się bramki - wrzawa była ogromna, ale na poprawę jakości gry Lecha to nie wpłynęło. Dopiero w 83. minucie Leszczyński musiał interweniować, po kąśliwym uderzeniu Szymczaka. I nagle to Śląsk dostał tę swoją wymarzoną szansę, gdy nie Salamon, ale znacznie wolniejszy od niego Milić został jako ostatni obrońca. Chorwat miał problem w starciu biegowym z Patrykiem Klimalą, zdołał się ustawić przed nim, ale rezerwowy gości oddał strzał po ziemi. Mrozek świetnie się rzucił i uratował Lechowi choć punkt. Gdyby Legia i Raków wygrały swoje mecze w tej kolejce, sześć najlepszych drużyny w tabeli będą dzieliły zaledwie cztery punkty.