Pięć domowych meczów Lecha Poznań, pięć zwycięstw, 13:1 w bramkach, a ta jedna stracona, to w doliczonym czasie spotkania z Lechią Gdańsk, gdy wszystko było już jasne. Tak prezentowały się w sobotę wieczorem statystyki Lecha Poznań, zdecydowanego lidera Ekstraklasy, do którego w gościnę przyjechał beniaminek z Lublina. Pierwszy raz od sierpnia 1991 roku, gdy po golu Andrzeja Juskowiaka przegrał tu 0:1. Teoretycznie skazany na pożarcie, część jego piłkarzy miała w nogach 120 minut starcia w Pucharze Polski w środku tygodnia. Ale to tylko teoria, polska Ekstraklasa znów pokazała swoje niesamowite oblicze. Lech Poznań - Motor Lublin. Przewaga "Kolejorza" i gol. Spokój? Nic z tego, to początek trzęsienia ziemi Tak jak się można było spodziewać, Lech od początku miał sporą przewagę. Motor bronił się momentami bardziej rozpaczliwie, wybijając piłkę byle dalej z własnego pola karnego, momentami zaś mniej - blokując akcje poznaniaków kilkanaście metrów przed szesnastką, zagęszczając tę strefę. Gospodarze zaś starali się grać tak, by eksperci mówili o nich: piękne są te akcje. Ten futbol oferowany obecnie przez drużynę trenera Frederiksena ogląda się przyjemnie. Zwłaszcza przyspieszające akcje zagrania młodego Antoniego Kozubala. Tyle że już w okolicy szesnastki, albo w niej, za wiele jest podań, za mało zaś konkretów, czyli strzałów. Lech jednak w końcu dopiął swego, w 24. minucie, wykorzystał ten jeden błąd gości przy wyprowadzaniu piłki. Gospodarze ją stracili, Bartosz Wolski mógł zagrać daleko, uspokoić sytuację. Wybrał podanie, które lechici przejęli. A później już tercet Kozubal - Sousa - Ishak rozegrał piłkę idealnie, Szwed pokonał Kacpra Rosę. Wydawać by się mogło, że w tej sytuacji Lech będzie już miał wszystko pod kontrolą. Prowadzenie na swoim stadionie w meczu z beniaminkiem, który na dodatek miał mecz pucharowy z dogrywką w nogach. A Motor wyrównał zaraz po wznowieniu gry, Wolski odrobił swoją złą decyzję, asystował przy trafieniu Samuela Mraza, który zdążył oddać strzał przed nadbiegającym Alexem Douglasem. Słowak uciszył stadion przy Bułgarskiej, który ledwo co skończył skandować nazwisko Ishaka. Jakby tego było mało, Szwed znów był postacią numer jeden - po kolejnych 90 sekundach. Lech swoją akcję rozegrał idealnie, w końcowej fazie Patrik Walemark zagrał przed pustą bramkę, a kapitan "Kolejorza" wbił do niej piłkę. Po czterech minutach analizy VAR okazało się, że był na minimalnym spalonym. Lech w pierwszej połowie nie zdołał już zaskoczyć bramkarza Motoru, mimo że przewagę wciąż miał sporą. A beniaminkowi z Lublina trzeba oddać, że grał bardzo mądrze i ofiarnie - wiele prób strzałów gospodarzy było blokowanych. Lech atakował, Motor skontrował. I to jak! Sensacja w Poznaniu, lider w wielkich opałach. A czas uciekał Świetne w tej akcji było niemal wszystko. Znakomite przerzucenie piłki z prawej obrony na lewe skrzydło, a tam już praca Piotra Ceglarza i Krystiana Palacza. W końcowej fazie gościom trochę pomogło szczęście, bo po strzale Kaana Caliskanera Michał Gurgul mógł wybić piłkę, a nie wybił. Zaś z przypadkowego odbicia Michała Króla wyszła piękna asysta. I Mraz cieszył się po raz drugi. Mało tego, cztery minuty później wyrzucił ręce w górę po raz trzeci, znów pokonał Mrozka, ale tym razem był na spalonym. Lech został mocno trafiony i nie za bardzo wiedział, jak się z tego ciosu otrząsnąć. Atakował, rozgrywał piłkę w okolicy szesnastki gości, ale bez żadnych efektów. A kolejny ofensywny wypad gości dał stuprocentową okazję Ceglarzowi, który źle próbował lobować wysuniętego z bramki Mrozka. A później tego samego, choć w trudniejszej sytuacji, próbował Mbaye Ndiaye. Można było odnieść wrażenie, że kontry Motoru są groźniejsze od akcji Lecha, do samego końca. Poznaniacy oblegali pole karne beniaminka, próbowali wymuszać rzuty karne, ale efektów tego nie było żadnych I przegrali 1:2, co jest wielką sensacją. A mogło być zresztą 1:3, Ndiaye miał jeszcze w ostatniej akcji mecz kolejną sytuację sam na sam.