Dojść do siebie po pierwszym ligowym weekendzie nie jest łatwo. Obejrzałem prawie wszystkie mecze. Poza piątkowymi Arka - Wisła (0-1) i Cracovia - Legia (3-3) była to strata czasu i z boiska wiało nudą, a nie emocjami i wielką piłką, jak w sobotnim starciu Bayernu z Borussią. Drużyny przygotowywały się na tę chwilę prawe dwa miesiące, większość z nich pojechała na dwa zagraniczne zgrupowania, by w komfortowych warunkach poprawiać swe mistrzostwo. Później się okazało, że w pierwszym meczu o stawkę mają kłopoty nie tylko z trafieniem do dosyć dużej bramki, ale z przeprowadzeniem składnej akcji. Polonia Warszawa zrobiła największe zamieszanie, które zakończyło się tym, że żaden jej piłkarz nie wyjechał na zgrupowanie reprezentacji Polski, by Theo Bos mógł nauczyć taktyki swój zespół. Poloniści machali pięścią w sparingach pokonując nawet Zenit Sankt Peterburg. Ale jakie są efekty pierwszego tegorocznego występu w lidze pieczołowicie i za duże środki budowanego zespołu Józefa Wojciechowskiego? "Czarne Koszule" naszpikowane gwiazdami (Ebi Smolarek, Artur Sobiech, Maciej Sadlok) nie wypracowały żadnej stuprocentowej okazji w meczu z dysponującym o wiele słabszym potencjałem Górnikiem Zabrze. Ekipa Adama Nawałki przyjechała i zrobiła, co chciała - wywiozła z Konwiktorskiej punkt. Jeszcze ze dwa takie blade występy i trener Bos będzie się musiał pakować. Zaskoczył mnie również Lech Poznań. Semir Stilić nie zmieścił się w kadrze meczowej, bo podobno jest zmęczony po rozegraniu trzech meczów o stawkę. Bez swego rozgrywającego poznaniacy męczyli się, by zagrozić bramce Widzewa, a wygrali po dosyć przypadkowym golu Jakuba Wilka. W drugiej połowie podopieczni Jose Maria Bakero dosyć rozpaczliwie bronili się, a przecież Widzew dysponuje co najmniej trzykrotnie mniejszym budżetem od tego, jaki ma Lech. Gdyby Adrian Budka miał lepiej nastawiony celownik, "Kolejorz" mógłby się cieszyć co najwyżej punktem, a nie trzema i trenerski nos trenera Czesława Michniewicza zostałby nagrodzony. Przy Kałuży w Krakowie kibice obejrzeli sześć bramek. W tym meczu potwierdziło się też kilka prawd: Cracovia co pół roku wzmacnia obronę, ale i tak później rozdaje gole rywalom (tym razem w Mikołaja bawił się Marian Jarabica), Legia co roku walczy o mistrzostwo Polski, ale szybko jej plany weryfikują nawet outsajderzy. Z Cracovią jesienią wygrała cudem dzięki opadającym getrom Marcina Cabaja, albo braku wyrozumiałości sędziego, który za grę na zwłokę bramkarza, dał warszawianom rzut wolny pośredni, po którym padła zwycięska bramka. Teraz jeden z głównych kandydatów do mistrzowskiej korony zostawił na boisku ostatniej ekipy ligi dwa punkty. Najpóźniej przygotowania do wiosny zaczęła Wisła i akurat ona czasu na obozach nie zmarnowała. Wydaje się też, że nie wyrzuciła pieniędzy w błoto na transfery. Owszem, lepiej by było, gdyby sprowadziła chociaż ze dwóch Polaków, ale jej prezes Bogdan Basałaj tłumaczył nam, że wartościowych i Polaków już nie ma na rynku i trudno się z nim nie zgodzić. Wisła grała w Gdyni w sposób przemyślany, kontrolowała wydarzenia na boisku, co z grającą agresywnie zwłaszcza u siebie Arką, nie jest łatwym zadaniem. Ktoś powie, że gdyby nie szczęśliwy gol Patryka Małeckiego z 89. min, krakowianie by nie wygrali, ale ten ktoś będzie się mylił. Wiślacy powinni prowadzić już od 10. min, gdyby sędzia odgwizdał ewidentny rzut karny po faulu Marciano Brumy na Cwietanie Genkowie. W 7 meczach przebudzonej po zimie Ekstraklasy padło 12 goli, co wcale nie daje średniej 2,35 gola na mecz (jak podaje jedna z gazet sportowych, która z matematyką rozstała się w szóstej klasie podstawówki), tylko 1,71 gola na mecz. Trochę mało, a byłoby znacznie mniej, gdyby nie strzelanina, jaką urządzili sobie piłkarze Cracovii i Legii. Dyskutuj na blogu Michała Białońskiego