Dziś można zakładać dwie opcje - jedna z nich zakłada prowadzenie przez Bjelicę Lecha do końca sezonu, a wtedy nastąpi rozstanie po wygaśnięciu umowy szkoleniowca, druga zaś - szybsze zwolnienie. Może to być efektem nie tyle straty punktów w środowym spotkaniu ze Śląskiem, bo na własnym stadionie "Kolejorz" nie zawodzi, ile w niedzielę przy Łazienkowskiej. Strata do Legii może wtedy wzrosnąć nawet do ośmiu punktów. Celem Lecha, jak podkreślają jego prezesi Karol Klimczak i Piotr Rutkowski, jest w każdym sezonie walka o mistrzostwo Polski. Odkąd koncern Amica zainwestował w poznański klub w 2006 roku, udało się to tylko dwukrotnie, po raz ostatni w 2015 roku. Przeważnie powtarza się jednak scenariusz, że wokół klubu tworzona jest atmosfera sukcesu, a później napompowany balonik z hukiem pęka. Seryjnie dokonywane transfery okazują się często niewypałami, a za słabsze od oczekiwań wyniki głowami płacą kolejni trenerzy. Zwykle - w sytuacjach wielkiego kryzysu sportowego, bo szefowie Lecha nie lubią zwalniać trenerów. Podobnie może być wkrótce z Bjelicą. Po części Chorwat sam jest temu winny. Rok temu po przerwie zimowej jego zespół zachwycał formą, kolejne mecze wygrywał po 3-0. Grał jednak efektownie, wysokim pressingiem, a zarazem skutecznie w obronie. Teraz Lech po przejęciu piłki wstrzymuje akcje, gra szablonem: podanie do tyłu lub do skrzydła, próba dośrodkowania. To się nie podoba kibicom i nie daje wyników. Co się więc zmieniło? - Gramy tym samym systemem, trenujemy jak trenowaliśmy, przygotowaliśmy się tak jak rok temu. Inna jest tylko drużyna, mam 16 nowych piłkarzy. Chcemy jednak wygrywać, ja też jestem sfrustrowany tym, co pokazujemy na wyjazdach - mówi Chorwat, który rozumie złość kibiców. Ci zaś, choć na początku byli w niego wpatrzeni jak w obrazek, teraz dość głośno mówią o potrzebie zmian. - Jako kibic też byłbym zły po meczu w Kielcach. W pierwszej połowie rywal nas trochę zaskoczył swoją agresywnością, ale w drugiej kontrolowaliśmy mecz. To była połowa na 0-0, a w pierwszej lepsza była Korona. Walczymy o tytuł, ale zaczynamy grać dopiero wtedy, gdy stracimy bramkę. Dlatego jestem sfrustrowany - mówi Bjelica. Trudno jednak zgodzić się, że Lech kontrolował mecz w Kielcach w drugiej połowie - tak bowiem nie było. I choć Bjelica zapewnia, że nie szuka alibi na słabe występy, to mówi jednak o zmianach w zespole. Wymienia osiem letnich transferów, powroty Jóźwiaka i Gumnego z wypożyczeń, a także cztery transfery zimowe. - Nie wiem, która drużyna była lepsza: poprzednia czy obecna. To będzie wiadomo po zakończeniu sezonu. Wtedy mieliśmy reprezentanta Finlandii Arajuuriego, reprezentanta Węgier Kadara, trzech młodzieżowych reprezentantów Polski Bednarka, Kędziorę i Kownackiego, króla strzelców Robaka oraz solidnego Wilusza. To ośmiu ważnych piłkarzy, bo odejście Pawłowskiego, Formelli oraz Dudki nie miało znaczenia. Dziś mamy w kadrach tylko Makuszewskiego, który jest kontuzjowany i pierwszy raz powołanego Koljicia. W tamtym roku też mieliśmy stratę pięciu, sześciu punktów, a walczyliśmy do ostatniej kolejki. Poczekajmy więc do końca sezonu - mówi Bjelica. Tyle że w powszechnej opinii kibiców jest przekonanie, że Chorwat dostał zawodników, których chciał dostać. On ma jednak inne zdanie. - Jestem odpowiedzialny za skład meczowy i wyniki, o tym decyduję sam. O transferach decydujemy razem z innymi osobami. Mamy skautów, szanuję ich pracę, bo sam nie mogę obejrzeć 10 meczów każdego potencjonalnego piłkarza Lecha. W Wolfsbergerze byłem skautem i akceptowałem wszystkie kontrakty, w Austrii Wiedeń żadnego, a w Spezii we Włoszech połowę. Resztę - dyrektor sportowy. W Lechu to niemożliwe, taką klub ma politykę i ja ją akceptuję. Gdyby Bjelica decydował, może byłoby inaczej, a może nie. Nie wiem tego - mówi Chorwat, który do klubu z ostatniego letniego zaciągu rekomendował Nikolę Vujadinovicia i Mario Szituma. - Obu Lech miał jednak w swoich raportach sprzed pięciu czy iluś tam lat. Szituma obserwowali w czasach, gdy był w Lokomotivie Zagrzeb. Resztę z nich polecał dział skautingu - mówi Bjelica, który i tak uważa, że bronią go wyniki. - Kiedy przyjechał tutaj, Lech był dwunasty, a gdyby nie wygrał w poprzedniej kolejce, miałby ostatnie miejsce. Wcześniejszy sezon skończył na siódmej pozycji. Ze mną Lech cały czas jest w połówce, do końca walczył o tytuł, a po Pucharze Polski akceptowałem krytykę. Nie wstydzę się mojej pracy. Oczekiwania tutaj są większe niż możliwości, jest presja, krytyka - dodaje Chorwat. I podaje przykład, który pewnie nie spodoba się jego szefom: - Jeżeli my podpisujemy kontrakt z piłkarzem na 5 tysięcy euro miesięcznie, a Legia podpisuje na 35 tysięcy i ja muszę być z tym piłkarzem lepszy niż Legia, to akceptuję ten fakt, akceptowałem od pierwszego dnia. Takie są realia - twierdzi. Tyle że przed Lechem są Jagiellonia czy Górnik, które mają znacznie mniejsze możliwości finansowe niż klub z Poznania. - Tak, ale tam presja jest żadna - twierdzi Bjelica. Porównanie z Legią może nie być jednak do końca zasadne - Christian Gytkjaer jest zapewne jednym z najlepiej opłacanych piłkarzy w Ekstraklasie. W Lechu presja jest teraz olbrzymia. Klub jest dobrze finansowo poukładaną korporacją, ale pion sportowy zawodzi. Zapłacić może za to trener, a nie piłkarze. - Nie miałem żadnego spotkania z zarządem po powrocie z Kielc, tylko zwyczajową rozmowę z Piotrem (Rutkowskim - przyp. red.), jak po każdym meczu. Czy mam ich zaufanie? To pytanie do zarządu, nie do mnie. Ja mam zaufanie do swojej pracy, drużyny. Nie wstydzę się niczego, co tutaj zrobiłem. Niczego! Nie wygraliśmy mistrzostwa czy Pucharu Polski, ale chcieliśmy tego dokonać. Problemem jest gra na wyjazdach i w tym momencie nie znajdujemy sposobu na jego rozwiązania. Do swojego ostatniego dnia w tym klubie będę pracował tak, jakbym miał pracować jeszcze przez pięć lat. Będę dawał z siebie wszystko, a jak to będzie za mało, to trudno - takie już życie trenera. Nie widzę jednak żadnego powodu, dla którego mógłbym powiedzieć, że nie mam zaufania prezesów - kończy Bjelica. W środę o godz. 20.30 Lech podejmie Śląsk Wrocław. Andrzej Grupa Zobacz wyniki polskiej Ekstraklasy