W naszej ligowej elicie jest 10 graczy z kilku krajów z Czarnego Lądu. Wydawałoby się, że wysoka temperatura w żaden sposób nie przeszkadza im w graniu. Tak jednak nie jest. - Nawet jak dla mnie, to jest za ciepło. W moim kraju w Ghanie, kiedy za oknem jest koło 40 stopni, to wiadomo, że zaraz będzie padało. A tutaj skwar jest cały czas, nawet w nocy. Takie temperatury sprawiają, że rekcje stają się wolniejsze, a człowiek jest osłabiony. Ja też się męczę, choć może mniej niż moi koledzy z zespołu - mówi z uśmiechem obrońca Podbeskidzie Frank Adu Kwame, który pochodzi z jednego z największych miast Ghany Kumasi. W podobnym tonie wypowiada się pomocnik Górnika Zabrze Dzikamai Gwaze. - W Zimbabwe tylko na przełomie listopada i grudnia jest taki gorąc, jaki teraz panuje tutaj. Przy tym wieje jednak wiatr. Tu nie ma nawet najmniejszego porywu, tak, że trudno złapać oddech - stwierdza Gwaze. - Takie temperatury dobrze mogą znosić Senegalczycy, Malijczycy czy piłkarze z Nigru, krajów leżących w pobliżu Sahary - dodaje Adu Kwame. Co piłkarze z afrykańskich krajów radzą w taką pogodę? - Wiadomo, trzeba jak najwięcej pić. Szczególnie dobrze trzeba się nawodnić przed treningiem - podkreśla Gwaze. Podobnie mówi Adu Kwame. - Woda to teraz podstawa o każdej porze - dodaje gracz z Ghany. Raczej nie ma co liczyć na taką sytuację, z jaką spotkał się były świetny pomocnika wielkiego Górnika Zabrze Erwin Wilczek, dziewięciokrotny mistrz Polski, który potem, w latach 80. z powodzeniem pracował w Gabonie. Z AS Sogara trzy razy zdobył mistrzostwo kraju, a w 1986 roku zagrał w finale afrykańskiego Pucharu Zdobywców Pucharów przeciwko słynnemu egipskiemu klubowi Al-Ahli (0-3, 2-0). - Kiedy przyjechałem do Afryki, to kompletnie nie miałem pojęcia o ich zwyczajach czy tradycji. Wchodzą do szatni, a tu pałęta się nie wiadomo kto. Wysypuje na piłkarzy jakiś proszek i tylko przeszkadza w pracy. Powiedziałem mu, żeby się wynosił. Kolega z Francji wziął mnie jednak na bok i delikatnie wytłumaczył, że to "preparatoire psychologique", tak tam nazywano miejscowego szamana. Cały czas kręcił się blisko zespołu. Przed meczem z Egipcjanami w finale mówił, że będzie padać. Tylko się uśmiechnąłem, bo był taki upał, że nie szło wytrzymać, a na niebie żadnej chmury. Zresztą tam mecze graliśmy o godzinie 15, w największym słońcu. Na pięć minut przed rozpoczęciem lunęło. Ten deszcz nam pomógł - wspomina mieszkający od lat we Francji Wilczek. Michał Zichlarz