Ego największym przeciwnikiem Feio
Nie milkną echa środowego spotkania półfinałowego w Pucharze Polski między Legią a Jagiellonią. Dyskusja toczy się głównie wokół kontrowersyjnych sytuacji w polu karnym warszawskiej drużyny. Ja chciałbym jednak zwrócić uwagę na to co działo się nie tylko w czasie tego spotkania, ale też przed i po.

Po pierwsze, moją uwagę przykuło zachowanie trenera Jagiellonii Adriana Siemieńca, który nie dał się sprowokować i decyzje arbitrów przyjął ze spokojem. Przynajmniej takie wrażenie sprawił swoimi wystąpieniami medialnymi. Co się działo w jego głowie? Tylko on to wie. Takie zachowanie powinno być standardem. Niestety, nie jest to częste, a w przypadku warszawskiej drużyny wybryki trenera niejednokrotnie stają się tematem zastępczym w stosunku do tego, co robi drużyna na boisku. Uważam, że niepotrzebnie Goncalo Feio swoim zachowaniem przyciąga uwagę, wręcz można byłby pomyśleć, że robi to w myśl zasady: nieważne dobrze czy źle, byle o mnie pisali i mówili. Wolałbym poświęcić w tym miejscu kilka ciepłych słów grze ekipy z Łazienkowskiej, ale prawda jest taka, że wynik ostatniego meczu niezbyt dobrze oddaje poziom, jaki zaprezentowała drużyna.
Aż nazbyt widoczne jest to, co chciał osiągnąć trener Legii, kiedy tłumaczył dziennikarzom (po przegranym ligowym meczu z Radomiakiem), że jeśli to on jest problemem drużyny, to może odejść i nie wziąć od klubu złotówki. Że "w trudnym momencie chce wziąć odpowiedzialność za wszystko, co się złego dzieje". Znamy to z innych dziedzin życia i tego typu deklaracje mają swoją nazwę: POPULIZM. W momencie, gdy pali się grunt pod stopami, wielu chce z siebie zrobić bohatera. Niestety ten "pożar" w warszawskim klubie, to w dużym stopniu wina trenera i nie musi on mówić, że bierze to na siebie. To sytuacja analogiczna do tej, gdy zawodnik podchodzi do rzutu karnego - wiadomo, że jeśli nie strzeli, to nikogo innego za to nie może obwiniać. Prawda jest taka, że Legia pod wodzą Feio nie robi żadnego postępu. Coraz bardziej oddala się główny cel, czyli odzyskanie mistrzostwa Polski. I to jest prawdziwy papierek lakmusowy oceny jego pracy.
Ani szczęśliwa wygrana z Jagiellonią, ani dotychczasowe wyniki w Lidze Konferencji nie przykryją prawdy - jak do tej pory Feio nie spełnia oczekiwań. Trudno wskazać jakiegokolwiek piłkarza, który urósł pod jego okiem. Paweł Wszołek trzyma solidny poziom, ale jaki ma sens ustawianie go w roli bocznego obrońcy, skoro największe atuty pokazuje w ofensywie. Podobnie zresztą jak ustawiany na lewej obronie Ruben Vinagre, czyli jedyny piłkarz ściągnięty w ostatnim roku do Legii, o którym można powiedzieć, że się nadaje. Ale on też najbardziej przydatny jest z przodu, a nie z tyłu.
A co z nowymi nabytkami, czyli Biczachczjanem, Kovaceviciem i Szkurynem. Ten pierwszy siedzi już na ławce, a dwaj pozostali jeśli wyróżnili się w pierwszych występach, to tylko na minus.
Powszechnie znane są opinie o Gocalo Feio, o jego pracowitości i spędzaniu w klubie 24 godzin na dobę. Być może ktoś miał dobre intencje, chwaląc Portugalczyka za tak długi czas poświęcany na pracę, ale niestety nie ma efektów spodziewanych po takim zaangażowaniu. Doskonale wiem, że praca trenera wymaga znacznie większej aktywności i poświęcenia więcej czasu, aniżeli praca na innym stanowisku w drużynie, ale żaden dobry trener nie musi pracować tak długo. Treningi, analiza wyników wydolnościowych piłkarzy, omawianie taktyki - normalny dzień trenera nie musi trwać przez całą dobę. Potrzebne jest przede wszystkim świeże, przytomne spojrzenie, a nie przyglądanie się piłkarzom, jak jakimś wykopaliskom archeologicznym, czy formacjom geologicznym. Nie ma sensu ślęczenie nad taktyką tyle godzin. Albo ma się pomysł na drużynę, albo nie. Tymczasem drużyna wygląda przeciętnie, a Feio ewidentnie ma problem z komunikacją, z ogarnięciem rzeczywistości i na dodatek zraża wszystkich wokół siebie. Czy praca w Legii przerosła Portugalczyka? Niewątpliwie przerasta go jego własne ego...