Maciej Słomiński, Interia: Ostatni czas nauczył nas stawiać zdrowie na pierwszym miejscu. Jak z nim u pana? Dwa razy zerwane więzadła i 36 lat na karku to nie przelewki. Łukasz Broź, zawodnik Mamr Giżycko: - Po dwóch operacjach jest trochę obaw. Staram się cały czas nad sobą pracować, do treningu czysto piłkarskiego, dokładam coś jeszcze. Dbam o siebie i o swoje mięśnie, dlatego jestem dobrej myśli. Wciąż dochodzę do formy po przebytym koronawirusie. Cały maj miałem wyjęty z kalendarza, schudłem siedem kilo. Do toalety mogłem dojść, ale z powrotem już ciężko, to było jak wejście na Mount Everest. Teraz może być już tylko lepiej. Z całym szacunkiem, ale gdy przeczytałem, że zagra pan w Mamrach Giżycko, myślałem że to tylko dla zabawy, że to V liga albo niżej. Tymczasem to całkiem przyzwoity poziom ligowy. - Będziemy grali w III lidze grupie I. Za rywali będziemy mieć m.in. rezerwy Legii, ŁKS, Jagiellonii czy Polonię Warszawa. Już w trzeciej kolejce rezerwy Legii, z Inakim Astizem w składzie, przyjadą do nas. Ciężki mecz ich czeka, naszą bramkę postawimy na tafli jeziora Niegocin (śmiech). A tak serio, jestem pełen uznania dla chłopaków z Giżycka. Zrobili awans do III ligi po ponad 30 latach. Jaka będzie pana rola w zespole? - Nie tylko boiskowa, zamierzam pomóc również w szatni. Widzę duże rezerwy w sferze mentalnej u piłkarzy z Mazur zarówno dorosłych, jak i dzieci. Maluszki grają ze Stomilem Olsztyn i są przestraszone, bo tamci są z dużego miasta i lepiej ubrani. Na boisku musimy pokazać, że nie jesteśmy gorsi. Chcę wesprzeć lokalne środowisko swoim doświadczeniem, tak by moje prawie 250 meczów w lidze na coś się przydało. Przymierzany jestem do pozycji stopera, w systemie trzech obrońców. Nie ma wielu piłkarzy w lidze z pana regionu Mazur, z okolic Giżycka. Kojarzę tylko Daniela Łukasika, czyżby bardziej pochłaniały was sporty wodne? - Jest jeszcze Marcin Budziński, aktualnie gracz Stali Mielec, mój brat Mateusz (który ostatnio zerwał więzadła krzyżowe, to u nas rodzinne) i ja. Gdy byliśmy dziećmi piłka u nas przeplatała się z byciem w wodzie. Nic innego się nie robiło, wciąż graliśmy, szkoła na szkołę, blok na blok, nie kalkulowałem, że będę kiedyś grał zawodowo. A po meczu, żeby się schłodzić, wskakiwaliśmy do jeziora. Nie było żaglówek i łódek, były kajaki i rowery wodne. Nie nudziliśmy się. Dzisiejszemu kibicowi najbardziej kojarzy się pan z Legią Warszawa. Nie uciekniemy od tematu meczów eliminacji Ligi Mistrzów. Jak pan ocenia dotychczasową postawę warszawskiej drużyny? - Jestem na bieżąco ze sprawami Legii, w linii obrony grają zawodnicy, z którymi występowałem: Artur Jędrzejczyk, Mateusz Wieteska i Mateusz Hołownia. Kibicuję, by wszystko układało się jak najlepiej. Oglądałem rewanż z Florą Tallinn od deski do deski. Legia musiała być bardzo skoncentrowana, uważać, by nie nadziać się na kontrę, albo nie stracić gola ze stałego fragmentu gry. Jestem pełen uznania dla Konstantina Wasiljewa, mimo upływu lat widać, że to klasowy piłkarz, gdy zostawi mu się trochę miejsca, może być groźny. Obowiązkiem Legii było przejść dwie rundy i to się udało. Teraz Legia zagra z Dinamem Zagrzeb. Liga chorwacka jest wyżej notowana od naszej. Jak pan widzi tę rywalizację? - Z Chorwatami będzie inny mecz niż z Florą. To Dinamo będzie posiadać piłkę i dominować, to Dinamo będzie faworytem. Będzie inna stawka, inna mobilizacja, głowy będą pracować inaczej. Dobrze, że Legia ma już zapewnioną fazę grupową Ligi Konferencji, to może spowoduje zmniejszenie presji. Nie można się bać, widać po niektórych zawodnikach, że stać ich na więcej, ale coś ich blokuje. Nie jestem w środku, ale wydaje mi się, że można czasem podciągnąć piłkę do przodu, ruszyć bardziej ofensywnie, a tak się nie dzieje. Wydaje mi się, że może troszkę temu zespołowi brakować charakteru. Widzę, że Artur Boruc przejął rolę przywódcy, trzyma zespół, stara się go mobilizować. "Holy goalie" łączy Legię i Celtic Glasgow. Siedem lat temu odbyły się sławne mecze, gdzie na boisku zmiażdżyliście rywali (4-1 i 2-0), ale na skutek błędu proceduralnego i źle policzonych żółtych kartek Bartosza Bereszyńskiego to rywale awansowali. - To była trzecia runda eliminacji Ligi Mistrzów. Następny w kolejce czekał słoweński Maribor. Czuliśmy się wtedy mocni, kto by nie był naszym rywalem, dalibyśmy radę. Tyle razy o tym myślałem i mówiłem w wywiadach...Siedzieliśmy w samolocie i nie wiedzieliśmy, co jest grane. Gdy wylądowaliśmy w Warszawie już wiedzieliśmy dokładnie, co się stało i że będzie to ciężko odkręcić. Ogromne rozgoryczenie. W 2016 r. wreszcie Legia Warszawa sięgnęła wymarzonej Ligi Mistrzów. Jakie ma pan wspomnienia związane z Champions League? - Żadne. Nie zagrałem ani minuty w sześciu meczach w grupie. Kontuzja? - Nie. Byłem w formie i do dyspozycji trenera Jacka Magiery, który jednak wybrał inaczej, miał inną wizję. Po wszystkim trener zaprosił mnie do siebie i przepraszał, mówił, że nie wiedział, że mu się to śni. Miałem spory wkład w wywalczenie Ligi Mistrzów i jako jedyny nie zagrałem w niej. Trudno, stało się. Obserwował pan wtedy mecze najważniejszych rozgrywek klubowych z ławki rezerwowych - jak wrażenia? - Rywale grali przede wszystkim bardzo szybko. Nie bez powodu są warci tyle milionów euro. Chociaż w piłce nożnej wszystko jest możliwe, co udowodniliśmy remisując 3-3 z Realem Madryt. Okazało się, że można wzbić się na najwyższy poziom. Szkoda, że w końcówce straciliśmy bramkę i wygraną z "Królewskimi". Jakie ma pan najprzyjemniejsze wspomnienia związane z europejskimi pucharami? - Czysto piłkarskie to chyba Celtic. Przed meczem gazety pisały, że nie mamy szans. W pierwszym meczu, bum! 4-1. Wtedy pisano, że w rewanżu dostaniemy trójkę. To była demonstracja naszej siły. Każdy zobaczył, że można, że nie ma się czego bać. Piłkarsko stawiam ten dwumecz najwyżej. Szkoda, że potem wyszło jak wyszło. Która Legia Warszawa, z tych w których pan występował, była najmocniejsza? - Ta Henninga Berga. Jan Urban stworzył tę drużynę, a Berg pociągnął ją na wyższy level, fajnie ją poukładał. Na pewno jeden z lepszych szkoleniowców jakich miałem albo wręcz najlepszy. Zwracał ogromną uwagę na zadania każdego piłkarza na boisku, odprawy indywidualne czy formacjami były na porządku dziennym. Ciągła analiza i pokazywanie własnych akcji, co można było zrobić lepiej. Mówiliśmy po angielsku, czasem tłumaczył asystent Berga "Kaz" Sokołowski, który w Norwegii grał w piłkę. Cofnijmy się do początku pana kariery. Skąd III-ligowy Kmita Zabierzów wiedział, że jest taki piłkarz na Mazurach jak pan? - Wszyscy wiedzieli, pół Polski biło się o mnie (śmiech). Życiem czasem rządzi przypadek. Dostałem się do Gdańska na AWF. Tego samego dnia pojechałem na testy do Zabierzowa. Miałem zagrać sparing, poprosili mnie bym został jeszcze tydzień. Pojechałem na testy jako środkowy pomocnik, wreszcie trener Jerzy Kowalik spytał, czy dałbym radę na boku obrony. Odparłem, że pewnie, że kto jak nie ja. Zrobiliśmy awans do II ligi. Po sezonie przeszedł pan do Widzewa Łódź. - Latem graliśmy sparing z nimi w Zakopanem. Wcześniej miałem jakąś kontuzję, zagrałem na świeżości, byłem dopiero w treningu dzień czy dwa. Znów przypadek, kto wie jakbym zagrał bez tej świeżości? Nieźle wypadłem, bo już po meczu trener Michał Probierz pytał o mnie. Pojechałem do Dębicy z Kmitą na obóz, zaraz zadzwonił Zbigniew Boniek i pojechałem do Łodzi. Wiedział pan, kim jest Boniek? - Tak. Nie załapałem się na czas jego gry, ale o nim akurat wiedziałem. To był czas wielkiej Wisły Kraków, koledzy w Zabierzowie podpuszczali mnie pytaniami - kto tam gra u nich. Wiedziałem, że Maciej Żurawski, ale wtedy nie było tak szeroko dostępnego Internetu jak dziś, były tylko gazety, a ja byłem z Mazur, z daleka, nie wszystkie informacje dochodziły (śmiech). Co z AWF? - Nie poszedłem tam w końcu. Teraz jestem na kursie UEFA B w Warszawie. Za czasów pana pobytu w Łodzi, Widzew z solidnego ligowca stał się synonimem niewypłacalności. W końcu spadł z ligi. - Bywały ciężkie okresy. Po 4-5 miesięcy bez pieniędzy, mówią, że wtedy drużyna się jednoczy i paradoksalnie przychodzą lepsze wyniki. Wtedy nie ma obciążenia, na trening i mecz wychodzisz na luzie. Ale wiecznie tak nie może być, głowa jest obciążona. Najgorzej, jak prezes zagląda komuś do portfela, mówiąc: "No jak to, zarabiasz trzy dychy i nie możesz czterech miesięcy przeżyć?". Kłamali w żywe oczy. "Do końca tygodnia będzie już teraz na pewno!". A tu nic , kolejny tydzień, miesiąc i nic. Ja mogę poczekać, tylko muszę wiedzieć, ile. Do zawodników też przecież dzwonili z banków itd. Mieliśmy swoje zobowiązania. Pobyt w Łodzi nie był jednak do końca negatywny. - Oczywiście, że nie. Zadebiutowałem w lidze, potem w kadrze. W 2011 r. byłem powołany na towarzyski dwumecz z Meksykiem i Niemcami przez Franciszka Smudę, na drodze do debiutu stanęła kontuzja więzadła, którą odniosłem w meczu ze Śląskiem Wrocław. Kto wie, może bym zagrał na Euro 2012? Marcin Wasilewski dopiero leczył się po ciężkiej kontuzji, Łukasz Piszczek jeszcze nie był prawym obrońcą. Reasumując, w Łodzi poznałem wielu fajnych ludzi, nie tylko ze środowiska piłkarskiego. Chciałem zapytać o rzuty karne. Trzech Anglików (Marcus Rashford, Jadon Sancho, Bukayo Saka) mogłoby przyjechać na Mazury na korepetycje. Pan strzelał trochę w profesorskim stylu Jorginho, który zresztą też pomylił się w finale. - Miałem swój sposób. Szedłem spacerkiem, patrzyłem na bramkarza, jaki zrobi ruch. Jeśli stał w miejscu wybierałem róg i uderzałem w tym kierunku. Nie ma szans, by bramkarz obronił jak jest mocny strzał. Raz się tylko pomyliłem z Polonią Warszawa. Źle nabiegłem, zaryłem w ziemię i strzeliłem piętą. Bramkarz już poszedł w drugi róg, piłka leciała godzinę, myślałem że zmieści się przy słupku, ale niestety poleciała z drugiej jego strony. W Legii i Śląsku też strzelałem. Lubię presję. Są wyznaczeni, żeby strzelać, ale widzę, że w środku nie ma pewności. Zawsze mówiłem: dajcie mi piłkę, strzelę. Z Widzewem miał pan średnie rozstanie. Było sławne zdjęcie, gdy wychodzi pan z klubu szczęśliwy po odejściu. Tego samego dnia twardziel Radosław Sobolewski odchodził z Wisły Kraków i płakał. - To manipulacja, zdjęcie było zrobione w inny dzień. Nie cieszyłem się, że odchodziłem. Nie było oficjalnej konferencji prasowej, nie płacili pensji kilka miesięcy, dogadaliśmy się na rozwiązanie kontraktu i odszedłem. Kupiłem po kwiatku każdej pani, która pracowała w klubie, podziękowałem za te lata, nie mam sobie nic do zarzucenia. Do Legii poszedłem zdobywać trofea. Był to owocny czas pod tym względem. Cztery mistrzostwa, trzy puchary Polski, dobre występy w Europie. Był czas, gdy w Śląsku Wrocław przeżywał pan drugą młodość. - Drugą? Trzecią chyba! Śląsk i Wrocław mają ogromny potencjał nie do końca wykorzystany. Szkoda, że nie przychodzi więcej kibiców, powinno ich być po 20-25 tysięcy co dwa tygodnie. Pozytywny czas, fajni ludzie, piłkarsko też dobrze. Po czterech meczach byłem liderem strzelców z trzeba golami. Potem niestety kontuzja. Co pan dziś porabia poza piłką? - Prawie całe wakacje spędzamy na Mazurach. Żona pracuje w Warszawie, dzieci mają tam szkoły, treningi. Tam mieszkamy na co dzień. Swój czas dzielę między Warszawę i Mazury, Mówi się, że na Mazurach poza sezonem niewiele się dzieje. - Ależ skąd. Zimą można pojeździć na jeziorze na łyżwach, można organizować kulig, ognisko, itd. Nie bez powodu mówi się o tym regionie, że to cud natury. To, skąd jestem, na pewno miało wpływ na to, jaki jestem. M.in. dlatego zgodziłem się pomóc Mamrom Giżycko w III lidze. Z trenerem znam się od dziecka, zawodnicy Mamr są o 10-12 lat ode młodsi, też ich znam, bo zawsze starałem się często wracać do domu. Mamy 4-5 treningów w tygodniu, po pracy, bo jednak zdecydowana większość zawodników zarabia na życie w inny sposób. Chcemy się utrzymać w III lidze, a potem powalczyć o coś więcej. Zaangażowałem się też w piłkę dziecięcą. Zobaczymy, czy uda się zgrać terminy, planuję turniej dla rocznika 2013 pod koniec sierpnia w Giżycku. W złotych czasach polskiej piłki na Andrzeja Szarmacha mówiło się "Diabeł". Pan ma taką samą ksywę, skąd się wzięła? - Za dzieciaka narobiło się zawsze "na diabła". Ksywa od charakteru, ale w sumie niezasłużona, ja przecież święty jestem! Rozmawiał Maciej Słomiński