Chaos w klubie Ekstraklasy. A miało być tak pięknie
Widzew Łódź zmienił trenera. Stało się zatem coś, co przeczuwał każdy, kto obserwuje Ekstraklasę. Problem tego klubu jest jednak głębszy niż niespełniona deklaracja właściciela ze wsparciem dla Patryka Czubaka - właśnie zwolnionego szkoleniowca, bo to detal, zaledwie kropla w morzu deklaracji bez pokrycia w historii polskiej piłki. Ale potężny rozjazd pomiędzy zapowiedziami sprzed sezonu, a tym, co się dzieje w klubie, detalem już nie jest, i najlepiej pokazuje, jak niezgodnie z planem poszła już pierwsza faza budowy nowego, wielkiego Widzewa.

Przed sezonem rozmawialiśmy z Michałem Rydzem (wywiad dla Interii w tym miejscu) i jeśli opisać odczucia po tamtym wywiadzie, łatwo było dostrzec człowieka pełnego entuzjazmu i już wyczekującego na to, co przed nim. Bo oto Widzew nagle przeniósł się w nową erę, w której nie trzeba już przed wydaniem złotówki obracać nią pięciokrotnie z pytaniem - czy pozbycie się jej nie zmieni koloru Excela z zielonego na czerwony. Widzew - dobrze działający klub w sensie organizacyjnym, bo sportowo dużo brakowało, musiał zrobić tylko jedno - niczego nie zepsuć. Organizacyjnie zostać na swoim poziomie, a sportowy rozwój przy tak majętnym właścicielu wydawał się formalnością. Okres od lipca do października to jednak zapaść pierwszego z filarów i - patrząc na miejsce w tabeli - brak poprawy w drugim. Wszystko po wydaniu 42 mln zł przez Roberta Dobrzyckiego na zakup i doinwestowanie spółki, w tym transfery.
Rydz mówił w tamtej rozmowie, że odkąd zmieniła się władza i klub przejął Dobrzycki, wszystko stało się bardzo proste, jeśli chodzi o czas decyzyjności. Po pytaniu, jak zmieniła się jego rola, bo przecież Widzew z klubu, w którym nie ma przestrzeni na finansowe szaleństwa stał się takim, który lekką ręką jest w stanie wydać kilka milionów euro w oknie transferowym, odpowiedział: - Aż tak bardzo moja rola się nie różni. Każdy prezes pilnuje excela, bo to podstawa, z tą różnicą, że nie ma co mówić o zysku i stracie, bo - tak jak powiedział właściciel - strata nas nie przeraża. Co nie zmienia faktu, że musimy pilnować wydatków, bo w piłce da się przepalić wszystkie pieniądze świata. Na pewno zmieniły się możliwości i oczekiwania, do czego ja się adaptuję. Obowiązków nie zmalało, tylko się zmieniły. Podobnie jak decyzyjność w klubie, która jest znacznie szybsza.
Poproszony o doprecyzowanie, ile trwa decyzyjność w kwestiach, które zajmowały wcześniej kilka dni, odpadł, że "momentami to są minuty". - Pojawił się model dużego zaufania co do naszej decyzyjności. Dzięki temu dyrektor sportowy ma swobodę działania, nawet jeśli - co oczywiste - jesteśmy w stałym kontakcie z właścicielem, by pewne rzeczy przedyskutować. Natomiast przykładowo: jeżeli dyrektor sportowy przychodzi i mówi, że jest gotowy wysłać ofertę, to od tej chwili do jej przesłania do innego klubu mija dosłownie kilka minut. Akceptacja jest niemalże od razu - mówił prezes Widzewa.
Żeby termin ważności tych słów zużył się po trzech miesiącach, musiało stać się wiele złego. Rzeczywistość powiedziała "sprawdzam". "Duże zaufanie do decyzyjności" zostało zastąpione przez poszerzenie struktur klubu o trzy osoby - Dariusza Adamczuka, Piotra Burlikowskiego i Sławomira Rafałowicza, z czego dwóch pierwszych trafiło do pionu sportowego, a Burlikowski nawet na dyrektorskie, zatem nadzorcze stanowisko. Ale wotum nieufności względem dyrektora sportowego Robert Dobrzycki przegłosował jeszcze wcześniej. Zanim sprowadził wspomniany tercet, rolę Mindaugasa Nikoliciusa przy zatrudnianiu Patryka Czubaka mocno ograniczono, jeśli nawet nie zmarginalizowano. A przecież w zdrowej organizacji, jednym z ważniejszych zadań dyrektora sportowego jest wybór trenera. Tu jednak musiał przyjąć do wiadomości, że realizacja pomysłu pod tytułem: Patryk Czubak wraca na stałe do prowadzenia Widzewa następuje szybciej, niż ktokolwiek planował.
Wywiad z prezesem nie zestarzał się dobrze.
Pierwszy taki trener
Robert Dobrzycki bez wątpienia jest rozczarowany tym, że osoby, którym dał pełną decyzyjność i którym proces sprawczy skrócił do minimum, w tej decyzyjności go zawodzą. Z jednej strony zwolnienie Patryka Czubaka można oceniać na zasadzie, że skoro ten dostał dosłownie kilka meczów na udowodnienie swojej wartości, nie da się jednoznacznie powiedzieć, czy ją udowodnił, czy nie - świat piłki zna mnóstwo przypadków, w których trener przychodzi do zespołu i potrzebuje kilku meczów czasu na to, żeby wszystko zaczęło działać. Czubak został zwolniony, nim dostał ten czas (swoją drogą jako trener tymczasowy prowadził Widzew tylko w trzech meczach mniej niż jako trener z kilkuletnim kontraktem - ot, ciekawostka).
Ale jego zwolnienie można ocenić też przez inny pryzmat - iż otrzymał pracę powyżej swoich aktualnych możliwości. Bazą wątpliwości Roberta Dobrzyckiego nie były wyniki same w sobie, czy styl gry drużyny za trenera Czubaka, lecz była nią decyzja o powierzeniu mu zespołu w chwili, gdy możliwości i oczekiwania Widzewa są kilkukrotnie wyższe, niż doświadczenie - oraz pewnie aktualne umiejętności - Patryka Czubaka. Można dojść do wniosku, że Robert Dobrzycki cały czas pracuje na żywym organizmie i gdy doszedł do prostego wniosku, że ten organizm wbrew pierwotnemu przekonaniu nie działa dobrze, pewne ustawienia trzeba skalibrować, by zbliżyć się do optymalnych.
Jeśli spojrzymy na nazwiska trzech trenerów Widzewa, którzy są związani z erą Dobrzyckiego - wliczamy tu już Igora Jovicevicia, który właśnie w środę podpisał kontrakt - mamy dopiero pierwszego, który swoim rozmiarem odpowiada rozmiarowi, jaki ma zamiar za jakiś niedługi czas osiągnąć Widzew. Żeljko Sopić nie miał wielkiego warsztatu, o czym zakulisowo opowiadało kilka osób, Patryk Czubak warsztat podobno miał bardzo dobry, natomiast trener to nie tylko warsztat, ale też umiejętność zarządzania szatnią, rozwiązywania sporów, znoszenia presji - tutaj po prostu potrzebne jest doświadczenie. Widzew chciał mieć swojego Adriana Siemieńca, ale nie zwrócił uwagi, że poza wiekiem nie było żadnych punktów wspólnych. Nie zgadzało się doświadczenie, które Siemieniec miał nieporównywalnie większe choćby w roli asystenta. Nie zgadzał się poziom presji, bo przecież Siemieniec nie przejmował Jagiellonii mającej mocarstwowe plany, tylko klub, w którym na tamtym etapie każdy zaakceptowałby miejsce w środku tabeli. Nie byliśmy w szatni Widzewa i Jagiellonii, ale wsłuchując się w same konferencje prasowe oraz oglądając dostępne dla kibiców wycinki w klubowych mediach, nie zgadzały się także formy przyjmowanego przekazu.
Gdyby Widzew osiągnął sukces z Sopiciem lub Czubakiem, co przecież w teorii było możliwe, zrobiłby to pomimo rozmiaru tych trenerów, a nie dzięki nim. Jovicevicia nie sposób w tej chwili recenzować, bo "po owocach się go pozna", ale to pierwszy trener w erze Dobrzyckiego, który rozmiarowo pasuje do klubu o takich możliwościach.
Dokładnie o tym na jego prezentacji mówił w czwartek Dariusz Adamczuk. - Przyszedłem do klubu z Piotrem Burlikowskim dwa tygodnie temu. Od razu wzięliśmy się do pracy. Po pierwszych spotkaniach podjęliśmy decyzję, że potrzebujemy trenera; z sukcesami, doświadczeniem, na miarę Widzewa - tłumaczył.
Chaos. Chaos wszędzie
Nowy Widzew przerósł wiele osób, choć był etap, do którego można było mieć nadzieję, że będzie inaczej. Jeśli kibice Widzewa dziś cieszą się, że trafił do nich Robert Dobrzycki, warto mieć świadomość, że łatwość przeprowadzenia tej transakcji była możliwa w dużej mierze dzięki pracy Michała Rydza. Ostatnio Lukas Podolski opowiadał w wywiadzie dla Interii, że na pewnym etapie "prywatyzacji" Górnika Zabrze, Dobrzycki pojawił się w mieście. Gdy zobaczył ten proces od środka - postawę władz miasta, długi - było jasne, że na wstępnym zapytaniu się skończy. Niedawno też Robert Platek przejął Cracovię i aby to było możliwe, dotychczasowy właściciel, czyli Comarch, musiał dokapitalizować klub w takim stopniu, by zniknął potężny "minus" w papierach. To że Widzew miał czyste finanse, było kogoś zasługą i nie zrobiło się samo. I miało wpływ na to, że przejęcie klubu było możliwe i było tak łatwe.
Ale jednocześnie trudno nie mieć wrażenia, że prezes Widzewa nie odnalazł się w nowej rzeczywistości w stopniu, w jakim zakładał. Zarządzanie finansami to jedno, a zarządzanie całą resztą - drugie. A ostatnie trzy miesiące w Widzewie to jest jeden wielki chaos. Dziwna decyzyjność, jak w sprawie Patryka Czubaka, malejące zaufanie do dyrektora sportowego, który biorąc Żeljko Sopicia sam nieco zapracował, by nie było zbyt wielkie, chaos komunikacyjny po sprawie greckiego wesela, i generalnie chaos zarządczy w tej kwestii. Tu chcemy budować Widzew z Czubakiem, tu go zwalniamy po niespełna dwóch miesiącach. Nie da się uciec od tego, że to, jak funkcjonują gabinety, często przekłada się na funkcjonowanie drużyny.
Ten tekst zaczyna się od wywiadu Interii z Michałem Rydzem i można go spiąć taką klamrą. Prezes Widzewa w tej rozmowie nie wskazał określonego miejsca w tabeli, jako celu, ale chciał, by drużyna się rozwijała. By była po prostu lepsza niż przed rokiem i by po zajęciu przykładowo szóstego miejsca móc powiedzieć, że "realnie rzuciliśmy rękawicę najlepszym". Że nawet, jeśli walka o czołowe lokaty zostanie przegrana, to z poczuciem kąsania czołówki na tyle, iż w przyszłość można patrzeć wyłącznie z pozytywnym nastawieniem. Patrząc, gdzie dziś jest Widzew, powiedzieć, że nie wszystko do tego momentu szło z planem, to nic nie powiedzieć. A skoro nie szło, to nie może dziwić zniecierpliwienie Roberta Dobrzyckiego.
Pytanie, jaki jest plan C, jeśli obecny układ też nie zadziała. Bo nie trudno wyobrazić sobie okno transferowe, w którym zamiast jednoosobowej opinii dyrektora sportowego, zetrą się ze sobą trzy rozbieżne. Czy Widzew nie wróci w ten sposób do modelu, który w wywiadzie Michała Rydza wydawał się już odległą i dawno pogonioną przeszłością?












