Piast Gliwice w piątek o godz. 18 - 35 punktów, pięć oczek przewagi nad znajdującą się w strefie spadkowej Koroną Kielce. Warta Poznań - odpowiednio 34 i cztery. Ich bezpośredni mecz w Gliwicach mógł już dać jednej z tych drużyn względny spokój co do dalszej przyszłości. A tej przegranej - dalszy niepokój. Piast akurat wydostał się z dołka po zwycięstwach nad Zagłębiem Lubin i Pogonią Szczecin, Warta ograła Koronę i zdemolowała Stal Mielec. To wszystko zapowiadało ciekawe widowisko, w którym jedna rzecz przemawiała za... gośćmi. Bo o ile od swojego powrotu do Ekstraklasy nie są w stanie pokonać Piasta w Grodzisku Wlkp., to w Gliwicach wygrywali zawsze. I zawsze do zera. Pół godziny aktywnego biegania. Tyle że Piast i Warta... nic z tego nie miały Od początku nie było to złe spotkanie, jeśli patrzeć na to przez pryzmat zaangażowania zawodników, pressingu z obu stron, tempa akcji. Problem był w czymś innymi - te zabiegi nie zamieniały się w jakiekolwiek sytuacje pod bramkami Frantiska Placha czy Jędrzeja Grobelnego. A gdy nie ma sytuacji, w końcu jednak mecz zaczyna irytować. W Gliwicach, gdzie remis był dla obu zespołów całkiem przyjemnym rozstrzygnięciem, dokładnie tak było przez pół godziny. Warta odpychała Piasta od swojego pola karnego, ale i gliwiczanie nie dawali się oszukać w obronie. Choć przecież brakowało w niej ich generała - Jakuba Czerwińskiego. I gdy właśnie miało minąć pół godziny, goście z Poznania wyprowadzili ładny atak prawą stroną, Miguel Luis dokładnie dośrodkował, a Niilo Mäenpää uderzył "krzyżakiem" z pięciu metrów. Może gdyby zdecydował się na inny wariant, normalny strzał, ale pod poprzeczkę, jego zespół by wygrywał. A tak Plach bez większych problemów piłkę zatrzymał. I wtedy od razu odpowiedział Piast - najpierw strzałem Miłosza Szczepańskiego prosto w bramkarza Grobelnego, a po chwili były gracz Warty przechytrzył Mohameda Mezghraniego, zabrał mu piłkę i huknął z ponad 20 metrów - w poprzeczkę. Świetne zachowanie Kamila Wilczka. Piłkarze Warty takiego strzału się nie spodziewali Zaczęło się więc dziać coś ciekawego, ale podsumowaniem tej części gry była dopiero akcja z 43. minuty. Miała trzech bohaterów w zespole Piasta: Patryka Dziczka, który wywalczył piłkę na środku boiska, Tihomira Kostadinova, bo on od razu zagrał za plecy Dawida Szymonowicza, no i Kamila Wilczka. Napastnika Piasta miało nie być w ogóle w wyjściowym składzie na ten mecz, ale podczas rozgrzewki urazu doznał Jorge Felix. I to on nie chciał się wdawać w pojedynek biegowy z Szymonowiczem, cwanie uderzył zza pola karnego - i jeszcze złapał na wykroku bramkarza Grobelnego. Piast objął prowadzenie w tym dość wyrównanym meczu. Spokojna kontrola Piasta Gliwice i nagły zryw Warty Poznań. Dwie świetne okazje do wyrównania Gospodarze mieli także kontrolę nad grą w pierwszych minutach po przerwie, odepchnęli Wartę, nie pozwalali jej na skuteczny pressing. Poznaniacy nie mogli złapać rytmu, ale jedna "ucieczka" w bok Adama Zrelaka sprawiła, że już mieli sytuację. Słowak po wyleczeniu kontuzji jest w świetnej dyspozycji, cztery dni temu ustrzelił hat-tricka w meczu ze Stalą. Teraz w 58. minucie dośrodkował w pole karne, Mäenpää dostawił głowę, a Plach z największym trudem wybił piłkę poza słupek. Później zaś Zrelak sam stanął przed szansą, po dośrodkowaniu Tomasa Prikryla. Może i miał drobne problemy z przyjęciem piłki, ale zdołał oddać strzał - prosto w słupek. Trener Warty Dawid Szulczek wzmocnił ofensywę, postawił wszystko na jedną bramkę. Warta była bowiem coraz bliżej wyrównania, dużo dało jej wejście Martona Eppela, groźnego przy stałych fragmentach. To jednak Piast powinien w 84. minucie "zamknąć" to spotkanie. Serhij Krykun świetnie dośrodkował, "warciarze" wybili piłkę na środek pola karnego, ale tam biegł już Michał Chrapek. Dostawił tylko nogę, piłka leciała do bramki, ale zdołał ją jakimś cudem zatrzymać Grobelny. Na chwilę uratowało to Wartę, dało jej jeszcze kilka minut nadziei. Choćby na remis, tak bezcenny w końcówce sezonu. Piast jednak na żadną zmianę już nie pozwolił. Grobelny może i obronił w 89. mnucie strzał z ostrego kąta Krykuna, choć przecież piłka nie leciała w bramkę, a obok słupka. Tyle że zbił ją przed siebie, a Grzegorz Tomasiewicz z bliska trafił na 2:0.