"Zieniu" był najbardziej pożytecznym zawodnikiem Orange Ekstraklasy. Strzelił 16 goli, a przy 10 asystował. Lewoskrzydłowy Wisły w rozmowie z nami, przeprowadzonej tuż po mistrzowskiej kolacji (wiślacy spożyli ją w ekskluzywnej krakowskiej restauracji przy ul. św. Jana), nie kryje, że miniony sezon był najlepszy w jego karierze. INTERIA.PL: To mistrzostwo smakuje bardziej od poprzedniego? Marek Zieńczuk: Na pewno tak. To drugi mój tytuł. Gdy zdobywałem pierwszy, Wisła sięgała po trzeci z kolei tytuł, więc mistrzostwo było jak coś normalnego. Teraz wygraliśmy ligę po dwuletniej przerwie i każdy był spragniony tego sukcesu. Co zrobić, aby zdobycie mistrzostwa nie było końcem, ale początkiem drogi? Jak wygrać walkę o Ligę Mistrzów? - Na razie koncentrujemy się nad innym zadaniem. Już we wtorek czeka nas walka o Puchar Polski. Po ostatnich niepowodzeniach w starciach z Legią chcemy wreszcie wygrać. Mam nadzieję, że sprawdzi się powiedzenie: "do trzech razy sztuka". Ostatnie dwa mecze z Legią przegraliśmy. Zbliżająca się walka o puchar obliguje nas do powściągliwości przy świętowaniu zdobycia mistrzostwa. Mamy młodego i ambitnego trenera. Nie dał się nawet uprosić, aby odwołać niedzielny przedpołudniowy trening. Ale na świętowanie przyjdzie jeszcze pora. A co do Ligi Mistrzów - to apetyty są zdecydowanie rozbudzone. Nie tylko w zespole, ale przede wszystkim wśród kibiców. Już pod koniec lipca pierwsza próba - druga runda eliminacji do Champions League. Wierzę, że temu zadaniu sprostamy. Miniony sezon to chyba jeden z lepszych w Twojej karierze? - Zdecydowanie najlepszy! Nie tylko z uwagi na liczbę goli, ale samą grę. Przełomem był mecz z Widzewem z rundy jesiennej, w którym po błędzie obrońcy strzeliłem pierwszego gola. Co jest tajemnicą Twojego sukcesu? - Jednej odpowiedzi nie ma. Pomogła mnie i wszystkim zmiana trenera, a także stabilizacja w klubie. Jest w drużynie kilku chłopaków, którzy seryjnie zdobywali mistrzostwo Polski, ale zarówno u nich, jak i u młodszych po dwóch latach niepowodzeń w lidze sportowa złość aż kipiała. Dwa poprzednie sezony były dla nas po prostu stracone i chcieliśmy się odegrać. Mam nadzieję, że po pięciu nieudanych startach wreszcie dobijemy się do Ligi Mistrzów. Dziwnym trafem nie strzelałeś goli nieistotnych. Większość z tych 16 trafień miała istotny wpływ na przebieg meczu. - Faktycznie, nie przypominam sobie, żebym strzelił bramkę na 3-0 lub 4-0. Jak już trafiałem do siatki rywala, to był to gol dający nam wyrównanie bądź prowadzenie. Tym bardziej cieszę się, że mój wkład w to mistrzostwo jest istotny. Podczas odczytywania nazwisk piłkarzy, którzy zdobyli mistrzostwo Polski, pominięto Kamila Kosowskiego. To chyba nietakt? - Bardziej niedopatrzenie. Złoty medal dla Kamila na pewno się znajdzie. Wkład Kamila w ten sukces według wszystkich kibiców był niemały. Według mnie również. "Kosa" bardzo nam pomógł. Nie tylko grą na boisku, asystami przy golach, ale też pomógł nam scalić drużynę. Wpakował w nią nowego ducha. Widziałem sms-y, jakie Kamil wysyła do "Baszcza". On cały czas żyje Wisełką. Jak Ci się podobała feta na Rynku? - Nie wiem, czy było więcej ludzi niż na poprzedniej, trzy lata temu, ale była wspanialsza. Gdy kibice tańczyli, skakali i śpiewali, cały czas miałem gęsią skórkę na plecach. Niebawem podobną mogą mieć Twoi koledzy z Lechii Gdańsk - klubu, w którym się wychowałeś. Są o krok od awansu do ekstraklasy. - Jeszcze nie mają tak różowej sytuacji, ale będę trzymał kciuki za ich powodzenie. Jednocześnie żałuję, że w czerwcu, gdy będą świętować awans, nie będę mógł być z nimi. Razem z Wisłą będziemy wówczas w Chicago. A chciałbym przeżyć ten moment, gdy biało-zielony szalik zawiśnie na szyi Neptuna i poleją się strumienie szampana. Jestem w bliskich kontaktach z wieloma ludźmi z Lechii. Rozmawiał: Michał Białoński