W teorii był to mecz o pozycję lidera, w praktyce zaś realną szansę na wyprzedzenie Śląska Wrocław miała tylko Jagiellonia. Jej wystarczał do tego remis, "Kolejorz" musiałby pokonać obecnego wicelidera pięcioma bramkami. Kiedyś, dawno temu, takich cudów dokonywał w bezpośrednich starciach, ostatnio przeważnie górą był klub z Podlasia. Jedno było niemal pewne - w tym meczu musiały paść bramki. Mierzyły się bowiem zespoły będące w świetnej formie pod względem ofensywy i o mocno niepewnych defensywach. Lech zaskoczył Jagiellonię. Pierwsza akcja i szał na stadionie Jeśli trener Jagiellonii Adrian Siemieniec marzył o w miarę spokojnym początku spotkania, a może nawet przejęciu kontroli, szybko musiał te plany zweryfikować. Owszem, goście zaczęli odważnie, oddali nawet pierwszy strzał na bramkę Bartosza Mrozka, ale zanim skończyła się druga minuta, przegrywali już 0:1. Błąd tuż za narożnikiem pola karnego popełnił kapitan drużyny Taras Romaczuk, źle przyjął piłkę. Lech w tej konkretnej sytuacji był bezlitosny: Filip Marchwiński wstawił nogę i odegrał w prawo, Mikael Ishak wystawił futbolówkę na środek pola karnego, a Adriel Ba Loua dokończył dzieła. Nie była to jedyna wpadka Jagi w pierwszym kwadransie - jeszcze gorszą zaliczyli wspólnie Mateusz Skrzypczak i Romanczuk: pierwszy źle podał, drugi nie zrozumiał jego intencji. Lechici mogli zrobić wszystko, nie oddali nawet strzału. Nagły zwrot, goście opanowali sytuację. I... zostali skarceni Jagiellonia przez kwadrans była w głębokiej defensywie, nie radziła sobie z wysokimi próbami odbioru piłki ze strony Lecha. Później zaczęło się to zmieniać, wicelider w końcu przejął inicjatywę, był coraz bliżej wyrównania. Po wrzutce Jarosława Kubickiego bliski wbicia piłki do siatki był Romanczuk, Mrozek skutecznie jednak wstawił nogę. Za chwilę zaś mocno nad bramką uderzył Adrian Dieguez, który sam zresztą zaczął efektowną akcję Jagiellonii. Lech nie potrafił wrócić do gry z pierwszego kwadransa, miał problemy w środkowej strefie. To jednak kibice "Kolejorza" przed przerwą krzyknęli z radości po raz drugi, a bohaterem akcji był Mikael Ishak. Szwed był podrażniony, chwilę wcześniej oberwał łokciem w twarz od Nene, sędziowie analizowali nawet, czy nie było to przewinienie kwalifikujące się pod podyktowanie rzutu karnego. Słusznie uznali jednak, że nie. A Ishak odpowiedział kapitalnym wolejem po dalekim dośrodkowaniu Joela Pereiry. Gol - palce lizać. Trzecie trafienie "Kolejorza", zapowiadał się pogrom. Kolejny zwrot w hicie Ekstraklasy Gdy tuż po przerwie Ba Loua wykorzystał złe podanie Nene i po 40-metrowym rajdzie znów pokonał Zlatana Alomerovicia, kibice przy Bułgarskiej mogli się zacząć zastanawiać, czy przypadkiem "Kolejorz" już po tym spotkaniu nie zostanie liderem Ekstraklasy. Brakowało mu jeszcze dwóch trafień. Tyle że Jagiellonia nie pozwoliła na dalsze obijanie, sama ruszyła do akcji. Ważna była indywidualna akcja Kristoffera Hansena, który minął dwóch graczy Lecha i strzałem przy bliskim słupku pokonał Mrozka. A gdy w 64. minucie, po rzucie wolnym Bartłomieja Wdowika, Skrzypczak zdobył kontaktową bramkę, na boisku zaczęło się robić bardzo gorąco. Zespół trenera Siemieńca urósł po tym trafieniu, przejął kontrolę, przeważał. Lech skutecznie się bronił, choć widać już w samej końcówce, że jedni i drudzy gonili resztkami sił. Był jeszcze zablokowany strzał Nene, było za lekkie uderzenie głową Romanczuka i sporo nerwów po czasem niekonsekwentnych decyzjach sędziego Sylwestrzaka. Cudowny gol rozstrzygnął sprawę. Ważny wynik dla układu tabeli Ekstraklasy W 94. minucie arbiter z Wrocławia podjął jednak poprawną decyzję po analizie VAR - Alan Czerwiński trzymał za koszulkę Dominika Marczuka. Z karnego wyrównał Wdowik - "Jaga" uratowała więc punkt i - tak jak w piątek - znów awansowała na pierwsze miejsce. Tym razem jednak na dłużej.