27 lutego Virgil Ghita strzelił gola dla Farula Constanta w wygranym meczu z FCSB, a już dzień później przy Kałuży oglądał z trybun swoich przyszłych kolegów. Jak sam przyznaje, wszystko stało się bardzo szybko. - Po meczu trener podszedł do mnie i powiedział: "Hej, masz ofertę z Polski, z Cracovii, jeśli jesteś zainteresowany, to za pięć godzin masz samolot". To wszystko było bardzo zaskakujące, nawet zapytałem trenera: "Właśnie zagrałem mecz i za pięć godzin mam być w samolocie?", odpowiedział mi że tak, zgodziłem się i poleciałem do Krakowa - opisuje nam tamte dni Rumun. Mało brakowało, a 23-latek ubierałby koszulkę w pasy, ale biało-zielone. Rok temu był bardzo bliski transferu do węgierskiego Ferencvarosu, klubowe media były już gotowe, by kliknąć "wyślij" na pliku z informacją o transferze Rumuna, zmiana klubu wywróciła się jednak na ostatniej prostej. Rumuńscy dziennikarze pisali o rozbieżnościach w kwotach kontraktowych. Klub i zawodnik mieli się dogadać na określoną kwotę, a kiedy przyszło do podpisania umowy, to cyferki na kontrakcie były nieco niższe niż pierwotnie. Stanowczo zaprzecza temu jednak sam zawodnik. - To wszystko tylko plotki, nie wiem skąd oni wzięli ten pomysł. Tak naprawdę w czasie badań pojawił się jakiś problem z moją nogą, o którym nie wiedziałem. Nie czułem żadnego bólu czy dyskomfortu. Okazało się, że mam dziurę w kości. Dzisiaj jednak wszystko jest już dobrze - wyjaśnia. Wejście do Ekstraklasy miał bardzo specyficzne, bo nie codziennie przecież w swoim ligowym debiucie gra się na zawodnika ze medalem mistrzostw świata w dorobku, a Ghitę na przywitanie z polską piłką czekał pojedynek z Lukasem Podolskim. Przyznaje, że nasza liga zaskoczyła go intensywnością, stawia ją też dużo wyżej niż rumuńską, pod względem poziomu wszystkich drużyn. Na moją uwagę, że w Polsce wszyscy żartują, że nie da się jej przewidzieć, bo każdy wygrywa z każdym, odpowiada z uśmiechem na ustach "trochę jak w Anglii". Polska przywitała go też niezbyt sympatyczną pogodą, jak w czasie meczu w Mielcu, kiedy gra odbywała się bardziej na śniegu niż murawie. Rumun jest jednak w tym temacie zahartowany. W Rumunii grał bowiem nawet przy -15 stopniach i wspomina, że wtedy jedyny raz miał wrażenie, że zaraz umrze na boisku, kiedy w końcówce spotkania już kompletnie nie był w stanie oddychać zmrożonym powietrzem. Ghita to wychowanek akademii Georghe'a Hagiego. Bardzo wyraźnie podkreśla, jak dużo czas spędzony tam dał mu w kwestii piłkarskiego rozwoju. Zaczął tam trenować jako dwunastolatek. - Całym pomysłem Hagiego jest skupienie się na młodych zawodnikach, ich rozwoju. Wykłada na to swoje pieniądze, to jego oczko w głowie. Zajmował się w zasadzie całą akademią. Przychodził na treningi, obserwował zawodników, rozmawiał z trenerami. Podpowiadał wszystkim, co można zrobić lepiej. On bardzo mocno żyje piłką nożną. Na co dzień to bardzo spokojny człowiek, ale wystarczy, że tylko zobaczy boisko i budzi się w nim potwór. Tak zależy mu na piłce - tłumaczy. Imię Virgil wśród kibiców piłkarskich wprowadza jedno skojarzenie, związane ze stoperem pewnego klubu przywdziewającego czerwone koszulki. - W zasadzie spotkałem się z tym tylko w Polsce, że przedstawiałem się komuś i ta osoba reagowała "o, jak van Dijk!" - mówi ze śmiechem. Okazuje się, że Virgil to bardzo popularne imię w Rumunii, a on sam, choć ceni umiejętności stopera Liverpoolu, to wzoruje się bardziej na Sergio Ramosie, głównie ze względu na podobne warunki fizyczne. W momencie pytania o derby lekko zaświecają mu się oczy i już wiem, że jest to mecz, na który bardzo czeka. Czeka to zresztą mało powiedziane, bo ma już nawet co do niego cały plan. - Mam nadzieję, że uda mi się strzelić gola i będę miał okazję zagrać na trąbce na wieży mariackiej, bo słyszałem, że taki jest zwyczaj - mówi z nieskrywaną satysfakcją. Ma rację, bo taki zwyczaj rzeczywiście jest. W przeszłości okazję na odwiedzenie mariackiego hejnalisty mieli chociażby Koen vad der Biezen czy Sergiu Hanca, którzy właśnie zdobywali zwycięskie gole w derbach. Derby Krakowa już w niedzielę 1 maja o 17:30. Relacja tekstowa na żywo na sport.interia.pl. Kamil Jagodyński