24 lutego 2022 r. zastał drużynę FK Mariupol na lotnisku w Turcji. Ekipa miała lecieć do Odessy, by rozegrać pierwszy mecz po przerwie zimowej z tamtejszym Czornomorcem. Niestety samolot nie wystartował, a wkrótce klub przestał istnieć po 86 latach działalności pod różnymi nazwami, m.in. Stal, Awangard, Azowec, Azowstal, Metałurh, Nowator i Iliczowiec. - Nagle ktoś przyszedł i powiedział, że nie możemy lecieć, bo zamknięta jest przestrzeń powietrzna. Zadzwonił wiceprezes klubu, mówiąc że zaczęła się wojna. Zostaliśmy w Turcji, ale nie wiedzieliśmy co będzie dalej. To był szok - mówi na łamach "Przeglądu Sportowego" ówczesny trener klubu z Mariupola, Ostap Markewycz. Dziś ukraiński szkoleniowiec prowadzi polskiego II-ligowca, Radunię Stężyca. Los Mariupola stała się symbolem rosyjskiej agresji na Ukrainę, współczesną Srebrenicą. Ponad 80 proc. budynków zostało zniszczonych, według danych ONZ 350 z 430 tysięcy mieszkańców opuściło swoje domy. Ostrożne ukraińskie szacunki mówią o 25 tysiącach ofiar śmiertelnych, są jednak takie, które mówią o grubo ponad 100 tysiącach. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego oni to zrobili. Nie widziałem, by ktoś coś robił Rosjanom. Wszyscy normalnie żyli, nie było powodów do takiej agresji - mówi Markewycz. Piłkarze klubu z Mariupola zostali przez półtora miesiąca w Turcji, od czasu do czasu kopali piłkę, o normalnych treningach nie mogło być mowy, myśli były gdzie indziej. - Niełatwo myśleć o kolegach, których znam z Mariupola, bo oni wszystko stracili. Piłkarze w większości nie pochodzili z Mariupola, ale masażyści czy lekarze już tak. Byli tacy, którzy się tam nie urodzili, ale od lat mieszkali w tym mieście i wszystko stracili - w tym mieszkania, bo wszystko się spaliło. Potem klub przestał istnieć, każdy został zmuszony do odejścia. Przecież to brzmi tak nierealnie, że nie ma już miejsc, gdzie chodziliśmy, gdzie byliśmy szczęśliwi. A oni przyszli z innego kraju i to wszystko zrujnowali - mówi "PS". Sam Markewycz, który szkolenie ma we krwi (jego ojciec Myron, z wielkimi sukcesami prowadził Metalist Charków, Dnipro Dniepr i przez kilka miesięcy "Zbirną" Ukrainy) pożegnał się z drużyną i wyjechał do Hiszpanii. Wcześniej pracował w Akademii Villarreal i dalej miał tam dom. - Po tygodniu podjąłem decyzję, że wyjeżdżam, bo musimy pomagać rodakom. Chciałem jechać do ojczyzny, ale nasza rodzina i rodzina brata przebywały u mnie w domu w Hiszpanii. Potrzebne były tam ręce do pracy przy pomocy humanitarnej, którą sprowadzili Hiszpanie do ukraińskiego centrum wsparcia - tłumaczy Markewycz. Ciągnie wilka do lasu, a trenera do piłki nożnej. Bezpieczną przystań trener znalazł na Kaszubach, w 2,5-tysięcznej wsi Stężyca, klub Radunia gra na wysokim II-ligowym poziomie. Z komunikacją nie ma problemu, Ostap Markewycz od małego miał kontakt z językiem polskim. - Jeszcze w czasach ZSRR, gdy nasza rodzina spotykała się na święta, to przychodzili wszyscy jej członkowie, także ci, którzy pamiętali czasy, gdy Lwów był w Polsce. Oni rozmawiali ze sobą po polsku. Poza tym oglądałem "Vabank" czy "Smerfy". Zawsze rozumiałem po polsku, tylko trudniej było mi mówić - tłumaczy. Dlaczego Radunia? To przecież trzeci poziom ligowy w Polsce? Zadecydował zapewne fakt, że Radunia to klub zupełnie inny niż wszystkie, opiera się na finansowaniu miejscowego samorządu. - Miejscowość jest wspaniała. Nie lubię wielkich miast. Ludzie tutaj też zasługują na dobrą piłkę i my postaramy się ją pokazać, a przed jak dużą publicznością się gra, to nie ma znaczenia. W pewnym momencie życia zrozumiałem, że nie zawsze dobra materialne są najważniejsze. Czasami nie musisz się nimi kierować, ale trzeba robić to, co mówi serce. Kiedy dostałem tę ofertę, początkowo myślałem, że to nie dla mnie. Wcześniej pracowałem w zespołach na wyższym poziomie. Ludzie, którzy byli ze mną w kontakcie, powiedzieli mi jednak, żebym przyjechał i zobaczył. Pomyślałem, dlaczego nie? Spodobało mi się to, co zobaczyłem - kraj, infrastruktura, warunki, które są jak w Ekstraklasie. Lubię ryzykować i robić rzeczy niestandardowe - tłumaczy ukraiński trener. Sympatia Markewycza do małych miast jest prawdziwa, bo przecież kilka lat pracował w akademii klubu z Villarreal, klubu z miasta 50-tysięcznego. Pracował z wieloma piłkarzami, którzy potem przebili się do pierwszej drużyny, która w zeszłym sezonie grała w półfinale Ligi Mistrzów. Najbardziej znany z nich to Pau Torres , 23-krotny reprezentant Hiszpanii. - Pau Torres był w rezerwach, ale przychodził do nas na mecze. Przeprowadzałem z nim też indywidualne treningi. Brakowało mu szybkości i dobrego odbioru piłki w grze jeden na jeden. Gdy ktoś szedł z nim w drybling, miał problem, ale widzę, że pozbył się tej wady. Wiedziałem, że pójdzie w górę, bo mocno się wyróżniał. W tamtym zespole byli też Samuel Chukwueze, Alex Baena czy Manu Morlanes. Zdobyliśmy Copa del Rey w tej kategorii wiekowej. Mieliśmy mocną drużynę. Z młodszych piłkarzy byli też Diego Collado czy Fernando Nino, w ogóle było tam dużo talentów. Bardzo dobrze pracuje dział skautingu Villarrealu. Rodzice sami chcą, by ich dzieci szły do Villarrealu, a nie do Realu czy Barcelony - opowiada Markewycz, który po pracy w Hiszpanii trenował ukraińskie kluby z Wołoczyska i Odessy, aż wreszcie trafił do Mariupola. W pierwszym sezonie zajął 11. miejsce w stawce liczącej 14 drużyn na najwyższym poziomie ukraińskich rozgrywek. Kolejnych rozgrywek nie udało się dokończyć z powodu wojny. Teraz Markewycz rozpoczyna nowy rozdział w życiu. Za 20 dni po raz pierwszy poprowadzi zespół w II lidze. Rywalem Raduni będą rezerwy Lecha Poznań. - Od dawna myślałem, że chciałbym pracować w Polsce. Byłem tu jakieś 20 lat temu. Podobał mi się Sopot i pomyślałem, że dobrze byłoby tu wrócić. Tak jak chciałem pracować w Hiszpanii i mi się udało. Jak widać, marzenia się spełniają - optymistycznie kończy Ostap Markewycz, trener II-ligowej Raduni Stężyca. Maciej Słomiński, INTERIA