Michał Białoński, Eurosport.interia.pl: Dzisiejsza Wisła nie jest już krainą mlekiem i miodem płynącą, jak w czasach Bogusława Cupiała, gdy był pan jej zawodnikiem. 15 lat temu każdy piłkarz w Polsce marzył, by trafić na Reymonta, bo tu są europejskie puchary, ładna gra i wysokie kontrakty. Dzisiaj z systematycznymi wypłatami klub ma problem. Czy nie paraliżuje on wam pracy? Czy argumenty w stylu: "Grajmy jak najlepiej, bo tylko tak możemy pomóc klubowi" nie wypalają się? Maciej Stolarczyk, trener Wisły Kraków: Rzeczywiście tak może to wyglądać, bo klub ma swoje problemy, co jest znaną kwestią, ale trafiłem na taką grupę ludzi, która wie, że one mogę się skończyć w każdym momencie. Moi piłkarze grają dla klubu i rzesz kibiców, które za nas trzymają kciuki w całej Polsce. Nie wolno zapominać, że grają też dla siebie, dla rozwoju własnych karier. Mają świadomość, że znaleźli się w wyjątkowym miejscu, jakim jest Wisła - klub z duszą, z ponadstuletnią tradycją, trzynastokrotny mistrz Polski. Świadomość tego, że problemy finansowe mogą się skończyć jednego dnia, bo przecież ktoś może w klub zainwestować jako jego nowy właściciel, pomaga im wykonywać codzienną pracę z pełnym zaangażowaniem. To jest to szczęście w nieszczęściu, bo czasem w szatniach klubów trafiają się maruderzy, którym tego typu kłopoty, które nie są normalne - nie ukrywajmy, piłkarz powinien się skupić wyłącznie na grze - przysłaniają wszystko, stają się tematem dominującym. Nasza szatnia jest świadoma, co pozwala pracować w normalnej atmosferze. Podobno po objęciu sterów w sztabie szkoleniowym od razu próbował pan zaradzić na kłopoty finansowe Wisły, poprzez nakłonienie do powrotu Bogusława Cupiała, który nadal sympatyzuje z "Białą Gwiazdą"? - To nieprawda. Nie próbował się pan z nim skontaktować? - To zupełnie co innego. W Myślenicach, gdzie na co dzień trenujemy, nasz ośrodek znajduje się po sąsiedzku z prezesem Cupiałem. Kontaktowałem się z nim, bo chciałem się po prostu przywitać. Umówiliśmy się na kontakt w późniejszym okresie, kiedy prezes będzie miał więcej czasu. Nakłanianie kogokolwiek do inwestowania w Wisłę to nie moja rola. Ja odpowiadam za treningi, przygotowanie i prowadzenie zespołu. Mam duży szacunek do pana Cupiała. Pracowaliśmy razem przez kilka lat i stąd wynikła chęć mojego spotkania z nim. Na ile ważne w waszym projekcie było zbudowanie sztabu, paczki dobrych znajomych z Mariuszem Jopem, Radosławem Sobolewskim, Kazimierzem Kmiecikiem, Arturem Łaciakiem? - Znałem większość ludzi ze sztabu szkoleniowego już wcześniej. Nie będę ukrywał, że gdy padła propozycja, aby Mariusz dołączył do nas, to bardzo się ucieszyłem. Bardzo sobie cenię współpracowników, uważam, że są świetnymi fachowcami i dzięki temu możemy stworzyć coś naprawdę dobrego. Cieszę się, że mam możliwość pracy w takim gronie. Pomimo tego, co się wokół klubu dzieje, każdy w moim sztabie jest niesamowicie zaangażowany w pracę. Będąc w środku, ani przez chwilę nie miałem poczucia, że komuś nie zależy. Jest wręcz przeciwnie. Każdy pracuje - nie chcę powiedzieć, że ponad miarę, ale jest pasjonatem futbolu i daje z siebie wszystko. Korzystamy z tego wszyscy. W karierze piłkarskiej nigdy pan nie panikował, więc pewnie nie zrobił tego, gdy wchodził do szatni, która właśnie straciła najlepszego bramkarza, dwóch świetnych stoperów, najlepszego defensywnego pomocnika i zdobywcę niemal połowy bramek. Ale czy świadomość tych strat i braku pieniędzy na wzmocnienia nie załamywał pańskiej wiary w powodzenie projektu "Wisła Stolarczyka"? - Nie obawiałem się niczego. Po pierwsze, wiedziałem, czego mogę się spodziewać - to było tematem naszych rozmów przed moim zatrudnieniem. Znałem sytuację klubu. Po drugie, znam ligę, wiem na ile jest nieobliczalna i jakie personalia są u konkurencji. Na tym tle mogę powiedzieć, że mamy duży potencjał. Jedyny warunek, jaki postawiłem to taki, aby w szatni pozostały tylko te osoby, które znają sytuację klubu i ją akceptują. "Akceptują" to nie najlepsze słowo, ale są w stanie się z tym pogodzić i kłopoty finansowe nie będą dla nich tematem przewodnim. Tak też się stało. Zostali zawodnicy, którzy znają problematykę, ale nadal chcą być w tym klubie i bardzo się z tego cieszę. Czyli - gdy kaperujecie nowego piłkarza, to z góry go przestrzegacie, aby był przygotowany na to, że regularne pensje to nie u nas? - Takie rozmowy to nie moja rola. Nawet przy sprowadzaniu z Pogoni Dawida Korta? - Rozmawiałem z nim, ale o jego roli w Wiśle i o tym, jak go postrzegam, a nie o finansach. Sprawy finansowe to nie moja kompetencja, tylko prezesów. Jest jeszcze dyrektor sportowy, ale on odpowiada za kwestie formalne. Czy dzisiaj, wiedząc jak ciężkim chlebem jest trenerka, kontestowałby pan pracę Dana Petrescu, do którego zwolnienia - podobno z winy was, piłkarzy - doszło w 2006 roku? Wiadomo, że Petrescu był zamordystą, wyznawcą ciężkich metod treningowych, ale tak wybitnych postaci nie ma w polskiej piłce klubowej. - Cieszę się, że wracamy do tego tematu, bo chciałbym przy okazji rozdmuchać chmurę, która zawisła nad nami. To nie było tak, że zespół przegonił Dana Petrescu. Kierownik zespołu Marek Konieczny zarzucał wam to oficjalnie. Nie tylko on twierdził, że namawialiście prezesa Cupiała do zwolnienia trenera-kata. - Marek widocznie miał jakieś złe sny. Nawet nie chcę mi się wierzyć, żeby coś takiego mówił. Poza tym, mój kontakt z prezesem Cupiałem nie był na tyle bliski, że dzwoniliśmy do siebie. Prezes pojawił się u nas kilka razy w szatni, na koniec sezonu mieliśmy kilka oficjalnych spotkań. Najważniejsze jest to, że jako zespół mocno ufaliśmy Danowi Petrescu. Zresztą, on zrobił ze mnie kapitana, więc nie mogę powiedzieć na niego złego słowa. Między nami były dobre relacje, mieliśmy do siebie szacunek. Czyli operacja się udała, ale pacjent umarł? - To jest tak jak z innymi trenerami - właściciel decyduje, kto prowadzi zespół i czy ufa danemu szkoleniowcowi. W naszym wypadku ta relacja skończyła się w 2006 roku. A co do przejścia na drugą, trenerską, stronę rzeki, to na bazie porównania z innymi trenerami, z którymi miałem styczność mogę powiedzieć, że każdy ma swoją filozofię. Filozofia Petrescu sprawdziła się w innych klubach. Dla mnie jako trenera kluczowe na początku pracy jest postawienie diagnozy dla zespołu - dopasowanie do niego środków treningowych i taktyki. Nie można ich przenosić jak kalki do różnych szatni. W każdej jest inna grupa ludzka, inni liderzy, inne relacje międzyludzkie. Do tego dopasować należy treningi i organizację gry zespołu. To jest kluczowe. Tymczasem Dan Petrescu dobrał do nas takie środki, które spowodowały, że graliśmy inaczej niż wcześniej. Czy to dobrze funkcjonowało, nie mnie oceniać. Czegoś nam zabrakło. Mistrzostwo Polski przegraliście dwoma punktami. - Nie osiągnęliśmy tego, co powinniśmy i to była weryfikacja, a ja nie będę rozstrzygał czy Petrescu jest dobry czy nie. Trenera zawsze bronią wyniki. Ma takie choćby Mourinho, który teraz jest mocno krytykowany. Czyli chce pan powiedzieć, że Petrescu źle zdiagnozował zespół, bo w czasach Henryka Kasperczaka prezentowaliście techniczny futbol, a w czasach rumuńskiego szkoleniowca zamieniliście się w zespół z angielskiej Championship, któremu piłka rzadko spada na ziemię? - Dokładnie. Uważam, że mieliśmy w zespole bardzo dobrych piłkarzy i mieliśmy możliwości zastosować nieco bardziej ambitną organizację gry. Ta proponowana przez Petrescu jest świetna, ale na zespoły o słabszym potencjale piłkarskim. Tymczasem my mieliśmy piłkarzy, którzy robili ogromną różnicę w Ekstraklasie, mogliśmy zdziałać więcej. Nie chcę też powiedzieć, że Dan Petrescu był zły. Trzeba podkreślić, że to my, piłkarze, nie zrealizowaliśmy celu. To my powinniśmy to wziąć "na klatę" i przyznać się, że nie daliśmy rady. Nie można powiedzieć, że to była wina Petrescu. W temacie szkolenia mamy w Polsce dwa zwalczające się plemiona. Jedni twierdzą, że ono leży na łopatkach, a inni, że jest w porządku, a jeśli szwankuje, to tylko wprowadzanie młodzieży do dorosłego futbolu, który zapychamy wątpliwej klasy obcokrajowcami. Mając doświadczenie dyrektora sportowego i trenera, jaka jest pańska teza? - Każdy wbija szpilę, mówiąc, że to i to jest nie tak. Ja uważam, że mamy gros rzeczy naprawdę dobrych. Przede wszystkim mamy dobry materiał ludzki, jeśli chodzi o piłkarzy, a to jest kluczowe. Mamy też mądrych metodyków i trenerów. Powinniśmy jednak poprawić kilka spraw. Dla mnie wzorcem w szkoleniu są Niemcy, które nawet gdy zostają mistrzem świata, jak cztery lata temu, cały czas dążą do poprawy szkolenia, do tego, aby być coraz lepszym. W ich systemie podobają mi się wnioski, jakie są wyciągane po dużych imprezach, po kolejnych okresach pracy. Do tych wniosków dołączone są pomysły i metody ich wdrożenia w życie. Gdy na Euro 2000 nie wyszli z grupy, zreformowali szkolenie i po kilku latach zaczęli odnosić sukcesy na kolejnych wielkich turniejach. My powinniśmy urealnić te pomysły, dostosować do naszej rzeczywistości. Potrzebujemy reformy, drastycznych rozwiązań, które należy wprowadzać z naciskiem. Naciskiem na co? - Przede wszystkim brakuje nam baz, na których można trenować przez cały rok. Kolejny problem to brak pieniędzy na szkolenie. W akademiach piłkarskich powinni pracować najlepsi trenerzy, dobrze opłacani, a nie tacy, którzy gonią z pracy do pracy, żeby przeżyć. Potrzebujemy specjalistów w poszczególnych dziedzinach. Gdy pracowałem w Pogoni, słuchałem relacji naszych trenerów wyjeżdżających do akademii RB Lipsk, która była na nas otwarta. Był tam zresztą Kamil Wojtkowski, sprzedaliśmy też Maćkowiaka. Niemcy mają specjalistów od danych roczników, w każdym wieku rozwijają co innego. Z kolei trenerzy z Herthy Berlin opowiadali, że olbrzymim krokiem do przodu było licencjonowanie akademii piłkarskich, co jest wprowadzane teraz u nas. Różnica jest taka, że u Niemców za tym krokiem poszły olbrzymie nakłady finansowe. Federacja DFB znalazła sponsora, który dotował akademie, na podstawie liczby gwiazdek, jakie otrzymywały podczas licencjonowania. Dzięki temu akademie stały się w pełni profesjonalne. Ajax Amsterdam chwiali się, że rocznie na akademię wydaje 11 mln euro. U nas byłby to trzeci budżet w Ekstraklasie. - W Ajaksie są wprowadzone kosmiczne rozwiązania, na czele z odlewami butów, dopasowanymi do profilu stopy każdego młodego piłkarza, walka z płaskostopiem. W takim kierunku idzie nowoczesne szkolenie na świecie. Oglądałem serial o Manchesterze City, szkolenie, infrastruktura wygląda tam jak fabryka. Można się przekonać, na jakie drobnostki zwraca się tam uwagę, jakie rezerwy tkwią w tych szczegółach. Szkolenie to nie tylko treningi na boisku, ale to również rozwój mentalny, dietetyka, ogromny wachlarz rzeczy, na jakie zwraca się obecnie uwagę. W tym zostaliśmy trochę w tyle. Przez brak pieniędzy. Na pewno przez brak pieniędzy, skoro nie brakuje ich na 150 obcokrajowców w lidze, a rzadko który spośród nich gwarantuje jakość? - W Ekstraklasie też jest za mało pieniędzy, przez co biedne kluby sprowadzają słabszych piłkarzy, a utalentowana młodzież, za namową swych doradców, dosyć szybko ucieka. I koło się zamyka. Poziom naszej ligi nie daje satysfakcji tym, którzy chcą się rozwijać. Czesi wydają na piłkę mniej, a jednak radzą sobie znacznie lepiej w Europie. Viktoria Pilzno miała automatyczny awans do Ligi Mistrzów. - W większości mają jednak kluby oparte o swoich zawodników, bo działa im system szkolenia, który jest kluczem. Jeżeli system sportowy zagwarantuje nam bazę sportową, specjalistów, to materiał ludzki posiadamy nawet lepszy. Jeżeli Duńczycy, w kraju dziesięciokrotnie mniejszym od nas, potrafili zbudować system, to dlaczego nas na to nie stać? W Polsce brakuje dyskusji i zdecydowanych działań w kierunku poprawy szkolenia. Trzeba znaleźć na to finanse. Trzeba powiedzieć, że jesteśmy w kryzysie. Mamy kłopoty z awansem do fazy grupowej europejskich pucharów. Przy życiu trzyma nas tylko pierwsza reprezentacja, ale piłka klubowa wypada coraz słabiej na arenie europejskiej i to jest wykładnik naszego szkolenia. Potrzebujemy rozwiązań systemowych, wprowadzanych radykalnie w całym kraju. Nasza federacja jest postrzegana teraz bardzo pozytywnie, ale wyniki klubów w pucharach są zatrważające. Czy przed sezonem taki wynik - 22 pkt po 13 kolejkach, co przekłada się na czwarte miejsce w lidze - przyjąłby pan w ciemno? Bijecie się bardziej o miejsce na podium, a nie tylko w pierwszej ósemce. - Nie patrzę na to w ten sposób. Uważam, że jeszcze dużo pracy przed nami. Minęło raptem 13 kolejek. Różnice między drużynami są niewielkie. Owszem, mieliśmy dobre momenty, zespół pokazał, jak dobrze może funkcjonować, jak wiele radości dostarczyć kibicom. Mieliliśmy jednak wpadki, które nie powinny się nam przytrafić. Dlatego musimy ciężko pracować, aby ich uniknąć. Czym się pan inspirował, jakimi metodami uzyskał tę niezniszczalność mentalną drużyny? W trzech meczach z silnymi rywalami Lechem, Lechią i Legią przegrywaliście wyraźnie, a jednak odrobiliście straty. To wywarło wrażenie na całej lidze, zyskaliście znak jakości. W przygotowaniach nawoływał pan do drużyny: "Strzelą nam siedem, ale to nic, bo my strzelimy im dziewięć!" - Muszę oddać honor naszemu kierowcy, z którym jesteśmy w bardzo dobrych relacjach. Zresztą z oboma - panem Rysiem i panem Zdzisiem. Ostatnio powiedziałem w telewizji, że jeden z kierowców w przerwie po pierwszej połowie podpowiedział nam sposób na odwrócenie losów meczu z Legią. Jestem otwarty - bardzo lubię słuchać i słucham opinii różnych ludzi. Panowie Rysio i Zdzisio są fachowcami w tej dziedzinie, są przede wszystkim z nami w sztabie i z tego się bardzo cieszę. A przyczyna tej niezniszczalności Wisły jest banalna: trafiłem na taką grupę ludzi, która ma w sobie wiarę. Ta sama grupa była w Wiśle dwa i trzy lata temu, a jednak takich cudów nie dokonywała! - Trzeba oddać ludziom, którzy są w szatni i sztabie, że wierzą w to, co robimy. W to, że nasza praca przynosi efekty. To jest kluczowe! Nieprzewidywalność Ekstraklasy, w której każdy może wygrać z każdym niezależnie od tego, czy gra u siebie czy na wyjeździe, jest dla trenera przekleństwem czy błogosławieństwem? Z jednej strony potraficie pognębić Lecha i Legię na ich terenie, ale z drugiej, nie dać rady u siebie w starciu z czerwoną latarnią ligi. - To trudne dla trenera. Patrząc na to, jak prezentowaliśmy się w najlepszym momencie, można było stwierdzić i słyszałem takie opinie, że nie będzie na nas mocnego. Tak samo przed spotkaniem z Zagłębiem Sosnowiec wielu twierdziło, że spokojnie sobie poradzimy. Ja nie byłem o to spokojny, bo wiem, jak trudna jest nasza liga, a forma niemal wszystkich zespołów przypomina sinusoidę, raz zwyżkuje, po chwili idzie na dół. Nasza liga jest specyficzna i trzeba być na to przygotowanym, do każdego meczu na przysłowiowe sto procent. Trzeba wiedzieć, że każdy rywal, nawet ten z odległego miejsca w tabeli, jest w stanie zaskoczyć cię i zaprezentować wszystkie swoje atuty. Taka Pogoń była przekreślana, a teraz punktuje i cieszy oko kibica swoją grą. Jak to się stało, że porzucił pan ciepły dyrektorski stołek w Pogoni i zamienił na ten znacznie gorętszy - trenerski? Wiadomo, że dyrektor sportowy też ma sporą odpowiedzialność, ale jednak jego praca nie podlega cotygodniowej weryfikacji jak ta szkoleniowca.- Lubię gorące stołki, jestem ciepłolubny (śmiech). A tak poważnie, o pracy trenera marzyłem niemal od zawsze. W Pogoni rzeczywiście, miałem świetną pracę, opartą na dobrych relacjach z właścicielem, uczestniczyłem w projekcie, który jest długofalowy. Zdecydowałem się jednak realizować swoje marzenia. Derby z Cracovią, Lechia, Lech czy Legia - z którego meczu jest pan najbardziej usatysfakcjonowany, jeśli chodzi o postawę Wisły? - Nie mam takiej gradacji. Każdy mecz ma swoją specyfikę. Przed nami jeszcze kawał sezonu, musimy poprawiać swą grę, mamy nad czym pracować. Rozmawiał: Michał Białoński